Przy okazji recenzji innych pozycji pióra Jakuba Ćwieka obiecałem, że zrecenzuję również Dreszcza. Tak, tak - świadomie odmieniam to w ten sposób, jest to bowiem przybrane imię bohatera wykreowanego przez mojego ulubionego polskiego autora fantastyki młodego pokolenia.
Jak pisałem już w jednym z poprzednich tekstów, lubię pisarstwo Ćwieka za jego lekkość, którą uratował mnie od nudy podczas wakacji na Cyprze i obowiązkowych wielogodzinnych kąpieli słonecznych. Serwuje nam kawał dobrej zabawy z interesującą przygodą bez zbytniego patosu. Zrazi to może tych, którzy w każdej książce poszukują górnych i chmurnych ukrytych sensów, ale mnie jak najbardziej pasuje.
Tytułowy Dreszcz, czyli Rysiek Zwierz Zwierzchowski, to wyrazista postać podstarzałego outsidera. Wiecznie pijany, hałaśliwy, finezyjny i kompletnie nieprzystosowany do życia w społeczeństwie - ot, klasyk gatunku. Co jednak, gdyby tego typu osoba nagle zyskała nadludzkie możliwości znane z amerykańskich komiksów? Mogłoby być ciekawie, prawda? Tak też jest.
Postacie Ćwieka nie są przesadnie głębokie, jednak każda z nich jest wyraźnie zarysowana, zapadająca w pamięć. Rockman to rockman, stary Ślązak to stary Ślązak... Szalenie bawiły mnie inne postacie o nadprzyrodzonych mocach, na które na kartach tejże książki trafia Dreszcz. Chciałbym napisać na ich temat więcej, jednak wstrzymam się od tego, by nie popsuć nikomu zabawy.
Na początku książki Ćwiek, zapewne nauczony spadającymi nań po poprzednich tytułach falach idiotycznej krytyki prawicowej części czytelników, lojalnie ostrzega: ...gdy tylko skończy się ta strona i przewrócisz kartkę, jednocześnie skończy się dla Ciebie strefa ochronna. Możesz więc zaprzestać lektury w tym miejscu i przyjść na spotkanie autorskie, a ja narysuję Ci pod tym wstępem kwiatek jako symbol Twojej nieskalanej niewinności. Jeśli jesteś osobą skorą do obrażania się na autorów za zbyt ofensywne poczucie humoru i absolutny brak poprawności politycznej, ta książka nie jest dla Ciebie.
Dreszcz, podobnie jak Chłopcy, to kawał doskonałej rozrywki. Jak zwykle u Ćwieka, przesycony dziesiątkami nawiązań do kultury popularnej (uwielbiam wyłapywać te smaczki), niepoprawny i ryczący na cały regulator. Mnie, jako fanowi twórczości AC/DC, musiało się spodobać. Myślę, że osobom, które nie należą do rock'n'rollowej braci, też.
Mimochodem, czas na dygresję: przypomniała mi się scenka, kiedy przed meczem siatkówki puściłem na rozgrzewce właśnie AC/DC - najbardziej energetyczną grupę w historii wszechświata. Usłyszałem wtedy od jednej ze swoich siatkarek: Hej, puść coś żywszego, techno jakieś czy coś... Autor Dreszcza płakałby rzewnymi łzami.