Moja dzisiejsza zdobycz. Na chwilę obecną leży bezpieczna na stoliku obok łóżka i czeka aż uporam się z zaległymi pracami. Siłą woli powstrzymuję się przed rzuceniem wszystkiego i zatopieniem się w brutalny świat wojen i komiksu.
Na Igorta natknęłam się stosunkowo niedawno (i mi wstyd, że tak późno), idąc tropem Anny Politkowskiej. Jako niepoprawna fanka tej charyzmatycznej kobiety i jej postawy życiowej po prostu wiedziałam, że prędzej czy później Dzienniki rosyjskie trafią w moje ręce. Z pomocą przyszła mi najpierw księgarnia, w której odbywam staż a w kilka dni potem kochana Jagiellonka. Komiks/powieść graficzna przyciąga mnie już od dłuższego czasu, jednak wciąż nie poruszam się w tej tematyce wystarczająco swobodnie. Igort więc z miejsca mnie zachwycił. Przede wszystkim tematyką i kreską - a właściwie połączeniem jednego z drugim. Uwielbiam kontrowersyjne, emocjonalne trudne czy po prostu niepopularne tematy. Ukraina i Rosja - przyznajmy to otwarcie - nie są najczęstszymi bohaterami komiksów. Hołodomor ukazany w Dziennikach ukraińskich wstrząsa sugestywnością wspomnień oraz przejmującymi rysunkami. Ja byłam zachwycona, chociaż osoby z którymi rozmawiałam nieco się wzdrygały na myśl o zawartości komiksu. W przyszłości zapewne będę chciała mieć oba na własność. Podobno powstaje część trzecia - nie mam pojęcia jaki temat tym razem zostanie poruszony, ale jestem przekonana, że będzie to ciekawa lektura.
NIezwykła wrażliwość autora widoczna jest już na skrzydełkach okładek. Jego komentarze i krótkie zdania potrafią wytrącić człowieka z codziennego toku zajęć. Takich pozycji na mojej liście czytelniczej potrzeba.