Tajemniczy morderca odcina młodej dziewczynie głowę kosą, na polu kukurydzy, w samo południe, na obrzeżach miasteczka Bułkowice. Ludzie gadają, że to robota Południcy, słowiańskiej wiedźmy karzącej ludzi za to, że w południe pracują zamiast po bożemu jeść obiad. Każdy coś wie, każdy coś przeczuwa, ale ludziska nabierają wody w usta, bo się boją. Policja jak zwykle jakaś niemrawa, a do tego wszystkiego kręci się wśród podejrzanych ekipa z telewizji. Bierze was to? Bo mnie bierze.
Debiutancki kryminał Grzegorzewskiej, która ostatnio podniosła poziom tego gatunku w Polsce o kilka leveli, skonstruowany jest według klasycznej zasady – jest trup, jest morderca, który zabija dalej, toczy się śledztwo, będzie niewesoło. Zaaranżowana zbrodnia w polu kukurydzy przypomina trochę makabryczne wydarzenia, jakie wyjaśniać musiał Kurt Wallander, a Julii Dobrowolskiej w dedukcji pomaga znajomość książek Agaty Christie. Są zatem ukłony w stronę klasyki gatunku, jeszcze nie ma językowej wirtuozerii, jaką Grzegorzewska operuje w Betonowym pałacu, nie pojawia się jeszcze ani Profesor, ani Edziu. Ale Dobrowolską już da się lubić. Jest po chandlerowsku sarkastyczna, rozsadza patriarchalne struktury dochodzeniówki, skutecznie irytując wszystkich wokół, a do tego ma swoje sekrety – w Żniwiarzu jeszcze nie zdradza, skąd ma bliznę na twarzy.
Może szkoda, że akcja toczy się w Bułkowicach (podobno taka miejscowość istnieje, ale mnie się wydaje, że to po prostu taka Barania Głowa) zamiast w Krakowie, nie ma jeszcze tej przerażającej konstrukcji Osiedla, znanej z ostatniej książki Grzegorzewskiej. Widać też, że autorka dopiero się rozkręcała, ćwiczyła styl i formę. Ale i tak czyta się Żniwiarza z perwersyjną przyjemnością. Całość wieńczy wyjątkowo kiczowata, a przez to wspaniała okładka, przywołująca wspomnienie najgorszych produkcji literackich z przełomu ejtis/najntis. Miód malina.
Gdzie leżą Bułkowice? Mam wrażenie, że można je znaleźć wszędzie, jak Polska długa i szeroka. Wpiszcie sobie w Google Maps nazwę jakiegokolwiek małego miasteczka, mogą być Barwice, Chojnice, Karlino albo Pisz, nie zaszkodzi też coś z trochę większych, ale wciąż zapadłych miast, jakiejś Legnicy albo robotniczej części Łodzi. Przełączcie się na Street View i szukajcie baru „Ratuszowa”, brzydkiego hotelu albo cukierni „Smakołyk”. Znajdziecie na pewno. Ciekawe, jakie historie kryje miejscowy komisariat policji.
I dlatego lubię polskie kryminały. Potrafię je sobie nanieść na własne wyobrażenia topograficzne i obserwacje społeczne, umiem sobie skonkretyzować tych wszystkich Mirków, Januszów i Robercików. Przyznam otwarcie, że znacznie bardziej mnie to interesuje niż czytanie o rozterkach szwedzkiego malarza, który przez całe życie malował dwa typy obrazów z głuszcami. Lubię w serii o Wallanderze i w innych skandynawskich kryminałach to, że są pełne obserwacji społecznych, ale wolę te, które traktują o moim własnym podwórku.
A to przecież dopiero początek serii z Julią Dobrowolską. Później będzie jeszcze lepiej.
www.facebook.com/literaturasaute