Kolejne spotkanie z Chattamem. Tym razem nadeszła pora na zmierzenie się z „Requiem otchłani”, czyli drugą i ostatnią częścią „Dyptyku czasu”. Być może pamiętacie, że „Upiorny zegar” nie za bardzo przypadł mi do gustu. W zasadzie „nie przypadł mi do gustu” to zbyt ugłaskane słowa. Jedynka rozczarowała mnie niemal jak wiadomość, że skończyły się żelki w domu. Sami widzicie – poważna sprawa. Dlatego też „Requiem otchłani” chciałam po prostu odhaczyć jako przeczytane i mieć je z głowy. Tym bardziej, że najnowsza powieść autora już czeka na regale.
Podobnie jak w przypadku opinii do „Upiornego zegara”, nie będę streszczać fabuły. Zainteresowani mogą poczytać opis książki na stronie wydawnictwa (Sonia Draga – jedno z moich ulubionych) i w księgarniach internetowych. Zaznaczę tylko, że część pierwsza i druga są ze sobą silnie zazębione fabularnie, dlatego czytanie „Requiem…”, nie zapoznawszy się wcześniej z treścią „Upiornego zegara”, nie ma raczej większego sensu. Można spróbować, bo dwójka jest odrębną powieścią, ale żeby zrozumieć ją w pełni, czytelnik musi cofnąć się do jedynki. W „Requiem…” spotykamy się bowiem znowu z tymi samymi bohaterami, a z uwagi na to, że ich zagmatwane losy spajają się ze sobą już w „Upiornym zegarze”, należałoby wziąć sobie słowo „dyptyk” do serca i czytać obie części po kolei.
Skoro już jesteśmy przy postaciach… Uwaga czytelnika skupia się przede wszystkim na dwójce głównych bohaterów – Faustine i Guyu. Oczywiście bez relacji damsko-męskich (w pełnym tego słowa znaczeniu) się nie obyło. Wątek romantyczny w tej części to banał za banałem. Scena łóżkowa ma miejsce akurat przed brutalnym rozdzieleniem głównych bohaterów. Psipadek? Nie sądzę! Żeby było śmieszniej – tym razem to Faustine jest tą bardziej rozważną i trzeźwo myślącą. Za to Guy… Autor zaznaczał wprawdzie raz za razem, że pisarz wpada w sidła lekkiego obłędu, ale skręcało mnie, kiedy główny bohater sam urządzał sobie nocne eskapady w poszukiwaniu mordercy, nie powiadomiwszy o tym nikogo.
Tu należałoby też wspomnieć o sprawie niesamowitej, a kto wie, czy nie o prawdziwym cudzie. Guy w „Requiem” wychodzi cało z opresji tyle razy, że chyba wyczerpał statystyczny limit fuksów przypadający nie tylko na niego, ale i na wszystkich jego krewnych i znajomych. Ci przeciwnicy, którzy mordują całe rodziny bądź też są w stanie powalić rosłego chłopa (a nie tylko delikatnego pisarzynę) akurat nie są w stanie nic zrobić Guyowi. A to postanawiają go oszczędzić, żeby był świadkiem ich brutalnych mordów, a to nie potrafią go powalić w bezpośredniej konfrontacji… Jeśli głupi ma zawsze szczęście, to Guy musi być prawdziwym idiotą. Tak czy siak – żyje, biega, ma się dobrze (w przeciwieństwie do Faustine, która wpada w poważne tarapaty). Nie jest to rozwiązanie, które u Chattama lubię. Autor pokazał już, że nie boi się zabić głównego bohatera w połowie powieści, przerzucić uwagę czytelnika na inną postać i z jej perspektywy prowadzić narrację. Tutaj Francuzowi zabrakło jaj. Wielokrotnie powtarzającym się szczęśliwym zbiegom okoliczności mówimy: „Nie-eee”.
Tak przy okazji – o ile efekty słownej wirtuozerii Chattama zazwyczaj są po prostu piękne, o tyle tutaj ponosiła go czasem ułańska fantazja, zwłaszcza w przypadku opisów uczuć. „Na widok dwóch czerwonych latarni Buduaru Guya ogarnęła błogość”. Maxime, stary, chyba żartujesz. Kobieta głównego bohatera, prawdopodobnie miłość jego życia, została uprowadzona. Ba – niemal wszystko wskazuje na to, że nie żyje. Tymczasem Guya „ogarnia błogość”? Rozumiem, że facet wraca do miejsca, które dobrze mu się kojarzy. Więcej – traktuje je jak dom. Ale jak porąbanym trzeba być, żeby w takich chwilach umieć znaleźć się w stanie „błogości”?
Przejdźmy teraz do przyjemniejszych spostrzeżeń. Motywem łączącym obie powieści jest czas („Dyptyk czasu” – helllołłłł! ;)). Nie wiem, czy z tej okazji autor przenosi nas do Francji roku 1900, czy najpierw wpadł na pomysł osadzenia akcji w innej epoce, a potem zręcznie wykorzystał motyw czasu. Nie ma chyba sensu podejmować prób identyfikacji skutku i przyczyny – można się nieźle zapętlić. Jest to jednak doskonała okazja ku temu, żeby porównać ówczesne i współczesne metody poszukiwań morderców. Podczas lektury mimowolnie przebiegały przez moją głowę myśli pokroju: „Czemu ci idioci nie sprawdzą DNA na podstawie tego włosa?” albo „W zasadzie czemu to oczekiwanie na wyniki tak długo trwa…?”. ;) Ano trwa. Chattam twardo trzyma się historycznych realiów. Pojawił się miły smaczek w postaci metody identyfikacji biometrycznej Bertillonage, która to opierała się na pomiarach ludzkiego ciała. Pobierało się rozmaite wymiary ciała osoby identyfikowanej (wysokość, szerokość i obwód głowy, długości poszczególnych palców, długość przedramienia, itp.). Następnie wyniki pomiarów zapisywane były bądź porównywane z rekordem w bazie danych. Metoda była główną metodą identyfikacji kryminalistów pod koniec XIX w. i używano jej aż do 1903 r., kiedy to dwa identyczne (mieszczące się w marginesie błędu) pomiary zostały uzyskane od dwóch różnych osób w tym samym więzieniu. Po tym wydarzeniu władze więzienia zarządziły zmianę systemu na identyfikację wykorzystującą odciski palców. Tyle historii, teraz wracamy do „Requiem…”. Wyobraźcie sobie, że w książce osobami identyfikowanymi byli właśnie więźniowie, a pomiary części ciała były uzupełnione o odciski palców. Kiedy czytałam ten fragment, byłam usatysfakcjonowana jak miziany po pysku psiak. Swego czasu pisałam na studiach referat o systemach biometrycznych i przyznam, że nieźle wkręciłam się w tematykę. Chattam zgotował mi miłą niespodziankę.
Warto też skupić się na tym, co z okazji literackiej podróży w czasie autor próbował nam przekazać. Zło czai się w człowieku i od człowieka pochodzi. Wywodzi się z naszych pierwotnych instynktów i na tym poziomie pozostaje, niezależnie od tego, jak bardzo rozwinięta jest nasza cywilizacja. Mrok nigdy nie ginie. Przybiera tylko inne formy, wykorzystuje inne nośniki. Zło będzie więc istnieć do czasu, do kiedy będziemy istnieć my.
Chattam często podkreśla też, że wniknięcie w umysł zbrodniarza, a także wszelkie próby zanalizowania motywów jego działań, mogą ściągnąć nas w otchłań mroku. Im częściej stawiamy się w miejscu mordercy, tym częściej przyzwalamy na to, by wewnętrzny drapieżca opanował nasz umysł. Zanim podejmiemy się tej chorej gry, powinniśmy zastanowić się dwa razy. Bywa bowiem, że jest to droga bez powrotu.
„Requiem otchłani” jest dużo (DUŻO!) lepsze od „Upiornego zegara”, ale z żalem muszę przyznać, że „Dyptyk czasu” po prostu Chattamowi nie wyszedł. Autor pisze tak, jakby próbował naśladować swój własny styl i pomysły z innych popełnionych przez niego powieści – takich, które były dużo ciekawsze i bardziej logiczne. Wypada to nieporadnie i trochę chaotycznie. Ciągle jest to Chattam, który bawi finezją, czaruje słowem i kreuje wynaturzone sceny zbrodni, ale ciężko jest nazwać „Requiem…” rewelacją. „Dyptyk czasu” traktuję więc jako ciekawostkę, z którą warto się zapoznać, ale niekoniecznie trzeba polecać ją znajomym…