Jacek Dehnel
Biuro literackie, 2013
Wciąż w klimacie języka. Tym razem języka poezji.
Jakim językiem posługuje się poezja? Oczywiście nie mam tutaj na myśli języków narodowych poetów oraz ich tłumaczy, to jest zbyt oczywiste. Polska, angielska, czy każda inna mowa (łącznie z wymierającym już esperanto) należy tylko do autora, jest jego oczywistym wkładem w dzieło. Tymczasem poezja mówi do nas różnymi, nieco bardziej wyszukanym językami. Może zauroczyć nas słodkimi rymami sonetu, który choć wprost leje miód na nasze uszy, to jednak sam męczy się ściśnięty gorsetem ściśle wyznaczonej formy. Poezja może przemówić językiem wiersza wolnego, nieskrępowanego, mówiącego, co mu ślina na język przyniesie, nie zawsze zwracając uwagę na to, czy wysławia się dość zrozumiale dla odbiorcy. A kiedy nabierze ochoty na zbliżenie się do innej grupy językowej, jakże odmiennego języka powieści, może sięgnąć po prozę poetycką. Ten język to ostatni bastion poezji, jedyny sposób przemówienia do świadomości prozo-języcznej części społeczeństwa.
Jacek Dehnel opanował obie grupy językowe, świetnie włada mowami wywodzącymi się zarówno z poezji, jak i z prozy. Prawdopodobnie większa część czytelników kojarzy jego twórczość głównie z tym drugim obszarem (Lala, Saturn), ewentualnie na fali zeszłorocznej popularności prozy F.S. Fitzgeralda sięgnęła po jego tłumaczenie Wielkiego Gatsbiego. Tymczasem autor jesienią ubiegłego roku po cichu powrócił z najnowszym tomikiem wierszy Języki obce. Jak to w przypadku poezji bywa, odbyło się to bez szumu medialnego, gościnnych występów w programach telewizyjnych i radiowych, obyło się nawet bez honorowych miejsc na wystawach w księgarniach.* A szkoda, bo jest to zbiór intrygujący i w pewnym sensie wymierzony w różne gusta czytelników. Nawet tych, którzy za poezją nie przepadają.
Zacznijmy od tytułu, który można odczytać na co najmniej trzy sposoby. Pierwsze skojarzenie – język obcy to język każdy język, który nie jest językiem polskim. Drugie – biologicznie, język obcy to każdy język, który nie jest językiem moim. Trzecie, zarezerwowane jedynie dla języka literatury, jest jednoznaczne z różnorodnością gatunków i rodzajów literackich. Dehnel robi użytek z każdej z tych interpretacji, jednak na spoiwo swojego najnowszego tomiku wybrał ten trzeci, najbardziej ‘poetyki’ element, dając czytelnikowi 50 stron kolażu form i stylizacji poetyckich. Autor pokazuje dość bogaty wachlarz możliwości, jakimi dysponuje ten gatunek.
Otwierający tom cykl „Języki obce”, którym zawdzięczamy tytuł całego zbioru, takiego rozrzutu stylistycznego jeszcze nie zwiastuje. Wiersze które się tutaj pojawiają swoją bielą idealnie wpasowują się w ulubiony przez współczesnych poetów styl. Zamiast rymów i mnogości środków stylistycznych znajdziemy tutaj za to kilka ciekawych refleksji zainspirowanych zasłyszanymi w czasie Międzynarodowego Festiwalu Poezji anegdotkami. I tak Duńczyk opowiada o sposobie liczenia Grenlandczyków, Austriak dzieli się przemyśleniami z poprzedniej nocy, a Amerykanka opowiada o Zuzannie, znajomej Słowaczce. Wszystkie wiersze są ciekawe, nieco przewrotne, jednak jeszcze niczym nie zapowiadają istnej rewii, która stanowi zdecydowaną większość tomiku.
Jacek Dehnel znany jest ze swojego sentymentu do dawnych, niezwykle kunsztownych form. I tak na kartach Języków obcych przywraca do życia dość zapomnianą formę, jaką jest plankt. Ze świecą można szukać innego autora, który w XXI wieku sięga po ten średniowieczy, przepełniony patosem utwór na który składają się powtarzające się nawoływania adresowane do Boga, wyrażające ból po śmierci jakiejś zacnej osoby. Oczywiście Dehnel nie tworzy drugiego Lamentu świętokrzyskiego, jego cykl „Plankty sławiącego boleść” z incipitami wymyślonymi przez trzyipółletniego chłopca, są dalekie powielaniu średniowiecznych realiów. Zamiast lamentów czytelnik dostaje chociażby przewrotny „IV. Plankt o pannach młodych”, które wierzą, „Że dzięki ślubom i prokreacji /po „ja” postawi się coś prócz spacji”.
Sebastiano del Piombo Wskrzeszenie Łazarza
Autor sięga również chętnie do motywów antycznych. Już sama okładka, zdjęcie przedstawiające grupę ludzi zgromadzonych wokół niepozornej, jakby speszonej, antycznej rzeźby Antinousa, stanowi przedsmak wyprawy do krainy wypełnionej echami starożytnych wzorców. Sama fotografia stała się kanwą dla wiersza „Odkopanie posągu Antinousa w Delfach, 1894”, w którym uwieczniony w kamieniu kochanek cesarza Hadriana szczyci się nieśmiertelnością przed kopaczami w kaszkietach. Pojawiają się tutaj również motywy biblijne, szczególnie widoczne w dwóch prozach poetyckich, również inspirowanych sztuką. „Mysteriensonaten – Zwiastowanie” tytułem nawiązujące do kompozycji austriackiego skrzypka Heinricha Ignaza Bibera (który nota bene pojawia się również w innych momentach tego tomiku), to nic innego jak obdarty z wszelkiej mistyczności i duchowości opis zwiastowania Maryi. Na sąsiedniej stronie pojawia się historia opisująca dalsze koleje losów Łazarza, który pomimo odzyskanego życia, nie utracił unoszącej się nad nim woni rozkładu (ta proza odnosi się do obrazu Sebastiano del Piombo Wskrzeszenie Łazarza).
Co jeszcze napotka nas w trakcie wędrówki przez karty Języków obcych? W zamykającym tom cyklu „Mały śpiewnik piosenek miłosnych dla średnio zaawansowanych”, którego tematyka oczywiście oscyluje wokół tego najbardziej pospolitego uczucia na ziemi, czytelnik ma okazję doświadczyć prawdziwego festiwalu form. I tak spotkamy tutaj sonet, trzynastozgłoskowiec, piosenkę a nawet villanellę, wywodzącą się z renesansu pieśń polifoniczną, utwór chyba jeszcze bardziej zapomniany niż średniowieczny plankt. W „Pożytkach z romantyzmu” słychać z kolei echa cierpiących poetów pierwszej połowy XIX wieku, natomiast „Bajka o hurtowniku pietruszki” zadziwia swym morałem. Każdy z utworów czymś się wyróżnia, każdy jest inny. W każdym z nich doświadczymy czegoś innego i nawet, jeśli sąsiadujące ze sobą wiersze połączone są motywem miłości, to jednak nie można znaleźć między nimi jednoznacznego powiązania.
W tym miejscu zbliżamy się do niebezpiecznego punktu, w którym czytelnik zaczyna się zastanawiać, czy nie panuje tutaj zbyt duży rozgardiasz, czy zbiór ten nie jest prawdziwym cicer cum caule, w którym o zbłądzenie tym łatwiej, że nie dość, że poszczególne utwory nie przystają do siebie tematyką, to jeszcze ich forma przyprawia o zawrót głowy. Po pierwszej lekturze sama odniosłam takie wrażenie. Po fascynacji różnorodnością zamieszczonych w zbiorze utworów, zaczęłam się zastanawiać, czy za pomocą Języków obcych autor nie chciał czasem dokonaj demonstracji swoich możliwości poetyckich. „Patrzcie, jaki jestem uniwersalny, jak wiele utworów potrafię napisać! Ha, nawet wiem co to jest villanella!” Jednak nawet, jeśli to właśnie taka była motywacja autora do stworzenia tego tomu (nigdy nic nie wiadomo), to mimo wszystko chyba ten eksperyment zakończył się powodzeniem. Zwłaszcza, że po każdej kolejnej przygodzie z najnowszym dziełem poety, w głowie czytelnika zaczyna powstawać mapa połączeń pomiędzy kolejnymi tekstami, udowadniająca, że jednak dobór tekstów i ich rozmieszczenie nie jest kwestią przypadku.
Gdyby tylko podwoić (a nawet i potroić) rozmiar tomu, Języki obce mogłyby zostać nazwane antologią (na wskroś subiektywną) form i utworów poetyckich. I chociaż Dehnel bawi się z formą, to jednak wciąż porusza się po bezpiecznym, dobrze mu znanym obszarze. Dlatego prawdopodobnie znajdzie większe zrozumienie wśród tych czytelników, którzy lubią tę klasyczną, bardziej zachowawczą odmianę poezji, niż w gronie młodych gniewnych, którzy nie zaprzątają sobie głowy rymami i innymi środkami stylistycznymi. Chociaż kto wie, może przewrotność pojawiających się tu utworów (Dehnel nie jest bowiem epigonem i wie jak tchnąć ducha w skostniałe ramy wiersza) zachęci do lektury również i tych drugich? Warto spróbować, bo lektura tych tekstów jest ciekawym doświadczeniem.
*przynajmniej ja nigdzie takiej sytuacji nie zastałam