Zastanawiam się, co powiedzieć o tej książce. Jak ją potraktować? Jak ocenić? I przede wszystkim jak się do niej zabrać?
Już przed przeczytaniem, widziałam różne opinie na jej temat. Skrajne... niektóry się nad nią zachwycali, inni krytykowali. Widziałam różne recenzje na youtube oraz czytałam wątki na forum. I już w tamtym momencie wyrobiłam sobie pewne opinie na jej temat. Ale nie powinno się oceniać czegoś, czego się nie miało rękach. Zatem, gdy ciocia książkę mi pożyczyła, to wzięłam się od razu za czytanie.
Na początku może przejdę do języka. Autor potrafi pisać w taki sposób, że bardzo łatwo uwierzymy mu we wszystko, co napisze. Potrafi manipulować słowem. I choć twierdzi, że nie ma nic do lekarzy, to na nich generuje swoje ataki.
Książka aż kipi od złości na wszystkich lekarzy. Nie wiem, czy marzył o tym, by być doktorem, ale nie udało mu się dostać na medycynę, czy może kiedyś trafił na lekarze, który go zawiódł. Wnikać w to nie będę. Ma swoje powody, niech je ma, jednak pisać książkę w takim stylu moim zdaniem nie powinien.
Nie rozumiem za to kompletnie jego miłości do teorii spiskowych. W świecie medycyny wszędzie widzi spiski. A bo firmy farmaceutyczne nie pozwolą, by świat dowiedział się o niesamowitych mocach witamin, bo muszą mieć zarobek z leków, a że lekarzy tacy źli, bo na szkolenia idą tylko te, które opłacane są z firm farmaceutyczne, a nawet państwa są zamieszane w spiski. Masakra... tylko z drugiej strony... gdyby to wszystko było prawdą, to czy książka zostałaby w ogóle wydana? I tak, wiem, że to on sam z swoich funduszy wydał tą książkę. Jednak chyba nawet pomimo własnego wydania, powinien mieć jakieś problemu, a tu książkę łatwo idzie zdobyć, nikt nie usuwa pozytywnych opinii na jej temat (zresztą podobnie jak negatywnych). A autor i tak węszy te spiski i węszy...
Tak jeszcze na temat spisków. Czy gdyby wszystko, co opisał było prawdą i firmy farmaceutyczne rzeczywiście nie chcieliby, by ludzie dowiedzieli się "prawdy" na temat witamin, to czy wtedy nie byłyby blokowane strony o informacjach na temat czy witamin, czy "prawdy" o szczepieniach, filmy na te tematy byłby również usuwane... a przecież wszystko to łatwo idzie znaleźć w sieci.
Teraz może trochę o treści. Dużo jest wiedzy. Tylko mamy problem, bo co można w niej uznać za coś prawdziwego, a co za bajdurzenie? Bo chyba nie powiecie mi, że wierzycie w uleczenie z wszystkich chorób? Albo, że witamina C wyleczy Cie z nowotworu? Wiele jest takich kwiatków. Napisane są one w taki sposób, że łatwo może uwierzyć w te rzeczy. Bardzo łatwo.
Są też fakty, o których wie praktycznie każdy, ale autor uważa, że są one ukrywane przez te wielkie i złe firmy farmaceutyczne. Każdy przecież, wie, że witaminy są ważne i musimy jeść produkty bogate w nie (choć autor twierdzi, że lepiej brak kapsułki niż zjeść owoc czy warzywo - nie zawsze, ale często jest twierdzenie, iż lepiej łykać tabletki niż jeść coś, co jest uważane za zdrowe, bo na pewno nie jest wg autora zdrowe).
Każdy też wie, że w pewnym wieku już powinniśmy unikać mleka i nabiału. I każdy wie, że nie zawsze lepiej brać antybiotyk. Zresztą od dawna już wiadomo, że jemy za dużo antybiotyków. Nie jest to wiedza ukrywana.
Nie jest też tak, że potępiam leczenie z innymi metodami niż tradycyjnymi. Ja lubię poznawać ciekawe metody, dzięki którym mogę być zdrowsza. Jednak w przypadku tej książki musiałabym mieć dużą wiedzę, by być pewnym, że sobie nie zaszkodzę. Bo ciężko jest mi uwierzyć, że nadmiar niektórych witamin nie ma w ogóle negatywnego wpływu na zdrowie.
Czy książkę zatem polecam?
Niestety nie... zbyt dużo w niej nienawiści. Zbyt dużo kłamstw. I zbyt dużo mieszania z różnymi dawkami witamin. Coś niby nie szkodzi, a jednak szkodzi... to jak to tak naprawdę jest?
Zadziwiające jest, jak wiele chłamu ma doskonałą promocję. W końcu już z przyzwyczajenia olewamy blurby, zapowiedzi i wydumane, egzaltowane teksty reklamowe, wedle których każda kolejna powieść jest wybitną, brawurową, wiadomo, że też kultową, a każdy kolejny pisarz to nowy Puzo, Faulkner czy Bułhakow. Aha, i King. Zawsze trzeba dodać Kinga.
Dochodzi wręcz do tego, że gdy rzeczywiście sięgniemy po coś nowego, i owa pozycja faktycznie jest znacznie lepsza, niż przeciętna, nie wierzymy własnym oczom.
Krótko mówiąc: jak to jest możliwe, że dopiero teraz poznałem Kate Morton? Przecież ona jest jak… jak… do licha, brakuje mi odpowiedniego porównania; tak doskonała jest jej proza.
“Strażnik tajemnic” to póki co ostatnia powieść australijskiej pisarki, debiutującej w roku 2006. Fabuła opowiada o trzech kobietach i tajemnicy, która je łączy. Młoda Laurel, mając szesnaście lat była świadkiem jak jej matka - Dorothy - zrobiła coś strasznego, coś zupełnie niezrozumiałego. Pięćdziesiąt lat później, gdy Dorothy leży na łożu śmierci Laurel niespodziewanie dla samej siebie próbuje zebrać fakty, powiązać wszystko w całość, zrozumieć co się stało i dotrzeć do przyczyn zdarzenia.
Kate Morton pisze z rozmachem. Dawno nie czytałem czegoś tak rewelacyjnie rozplanowanego, tyle istotnych ciekawostek, tyle wydarzeń, wszystko rozbite na lata 40., 60. i rok 2011 - całość robi ogromne wrażenie. To dopiero jest talent, zrobić taki plan, że czytelnik po prostu nie ma szans, najmniejszych szans podejrzeć co tak naprawdę mogło się zdarzyć. Początkowo obyczajowe wątki kojarzyły mi się ze stylem Charlotte Link, mamy tu podobnie duży wgląd w bohaterów, skrojonych tak dobrze, że przestają być tylko postaciami z literatury. Z czasem jednak całość zacząłem traktować za nawet lepszą od prozy niemieckiej pisarki. Stosunki między siostrami teraz, stosunki między Laurel i matką przed pięćdziesięciu laty oraz same wydarzenia, które ukształtowały Dorothy - jest to literatura, od której naprawdę trudno się oderwać. No i ta konstrukcja fabuły - z początku miałem wrażenie, że autorka trochę za dużo mówi, trochę lubi sobie popisać, jednak nie - wszystko ma znaczenie, wszystko ma swój cel.
Jest to piękna opowieść, przede wszystkim o miłości. Ale jest to także dramat, z tych, które mogą się przytrafić każdemu. Sposób snucia historii uspokaja czytelnika, relaksuje, buduje niezwykły klimat, który pod koniec lektury zamienia się w dziką chęć… nie, w dziką potrzebę, wręcz obsesję na punkcie poznania zakończenia, zrozumienia co się stało. A finał jest tak dobry, tak wspaniały, jest po prostu najlepszą z możliwych nagród za wytrwałą lekturę i poszukiwanie wraz z Laurel rozwiązania.
Przed “Strażnikiem tajemnic” Kate Morton popełniła trzy powieści. Jeszcze ich nawet nie mam, ale już się boję, już mi szkoda, że tylko trzy. Wszystkie są wydane jako ebooki, zatem Wam serdecznie powieść polecam, jest naprawdę cudowna, a sam idę na “świąteczne” zakupy. :)
The Secret Keeper
Albatros 2013
Uwielbiam ten film. Widziałem kilka razy, nawet kupiłem swoją kopię na DVD, która potem zaginęła gdzieś u kogoś, kto pożyczył i nie zwrócił. Ale nie wiedziałem, że scenariusz powstał na podstawie książki. Oczywiście musiałem ją przeczytać. A to nie koniec szokujących wiadomości ;) - Annie Proulx jest także autorką opowiadania zatytułowanego "Tajemnica Brokeback Mountain" - tego filmu też jestem fanem. Czuję, że mocno się zainteresuję twórczością tej pani.
Nie ma sensu przygotowywać jakiegoś specjalnego wstępu - powiem krótko: "Kroniki portowe" w wersji książkowej są tak samo dobre, jak film. Ani lepsze, ani gorsze, ani nawet niespecjalnie inne (drobne różnice) - książka czyta się sama. Historia Quoyle'a, niezdarnego, pozbawionego pewności siebie nieudacznika, który jest nieudacznikiem tylko dlatego, że mu to wmówiono, to rewelacyjna opowieść. Jest tu wszystko, co na dobrą lekturę się składa - prawdziwi bohaterowie, tacy z krwi i kości, interesujące miejsce akcji i wspaniale opisane relacje między postaciami, od przyjaźni i szacunku, do miłości. A przy tym nie są "Kroniki portowe" łzawym melodramatem, i nawet niespodziewany happy end nie psuje całości, nawet pasuje do opisanych tu kolejnych dni kilku zwykłych ludzi żyjących zwykłym życiem.
I to by było na tyle. Rozpisywanie się na temat książki byłoby czystą grafomanią, zatem z niemałym trudem, ale się powstrzymam. :) Kto szuka naprawdę dobrej powieści obyczajowej, napisanej z wdziękiem, talentem, i nienachalnym, sympatycznym poczuciem humoru, choć przecież opowiadającej o dramatach, nie tylko dobrych dniach - ten wszystko znajdzie właśnie w tej pozycji. Wam polecam, a sam udaję się na zakupy online - hasło wywoławcze: Annie Proulx.
The Shipping News
REBIS 2002
Jutro premiera papierowego wydania nowej powieści Szczepana Twardocha, jednak fani posiadający czytniki "Dracha" mogli kupić wcześniej, zresztą wcale niedrogo. Ja wczoraj wieczorem lekturę zakończyłem, i powiem szczerze, że mam problem. To wciąż jest ten sam Twardoch, którego prozę tak uwielbiam, znać pisarza z praktycznie każdego zdania w "Drachu", jednak historia tu przedstawiona nie dorównuje poprzednim powieściom: ani "Morfinie", ani "Wiecznemu Grunwaldowi".
Lektura nie jest specjalnie łatwa. Pisarz pokazał nam losy kilku bohaterów, rodziny, rozmieszczone jednak na planie praktycznie stu lat; ogromna większość tego, co poznamy dzieje się między rokiem 1914 a 2014. Bohaterowie to Josef Magnor i jego potomstwo, do czasów prawnuka Nikodema. Jednak "Drach" nie oferuje tradycyjnego podziału na kolejne etapy, ale pisarz prezentuje wszystko jednocześnie, zmieniając tylko bohatera. Zatem w pierwszym akapicie zdania możemy czytać o tym, jak Josef po powrocie z frontu pierwszej wojny światowej poszedł kupić broń, a w drugim, bez żadnego przerywnika, poznawać rozterki Nikodema sto lat później, rozterki człowieka z zupełnie innych czasów, innego świata wręcz. I takie poznawanie opowiedzianych tu losów nie jest łatwe w odbiorze. Nie powiem, że całość jest trudna, ale w pewien sposób wymagająca.
Drugim problemem, znacznie poważniejszym, na który mogą trafić czytelnicy z innych rejonów niż Górny Śląsk jest język. W ogromnej większości przepiękna polszczyzna, jednak co i rusz bohaterowie rozmawiają albo po niemiecku, albo w gwarze śląskiej, po naszymu. A przypisów brak, i powiem szczerze, że chociaż je żech stond, to kilka razy musiałem podpytać żonę o co ciekawsze zwroty i słowa, żona bowiem jest z rodziny znacznie bardziej śląskiej, niż ja. :) Wyobrażam sobie, że przez ten brak przypisów lektura "Dracha" daleko od Śląska będzie co najmniej problemowa.
Poza tym powieść jest bardzo klasyczna dla tego twórcy, który jak mało kto potrafi operować zdaniami wielokrotnie złożonymi, i z powodzeniem w taki właśnie sposób prowadzi nas przez historię Magnorów i Gemanderów, zarazem przez burzliwą historię Górnego Śląska z czasów, gdy następowały wielkie zmiany, z czasów, gdy granica nagle pojawiła się tuż pod domem, z czasów, gdy na obiad do teściów przechodziło się przez dwie kontrole graniczne. Szkoda tylko, że obok zdań świadczących o tym, że tak, wciąż mamy do czynienia z autorem "Wiecznego Grunwaldu" i "Morfiny", znajduje się znacznie więcej zdań wypełnionych pustą egzaltacją. Autor z uniesieniem bawi się w powtórzenia, co ma pewien klimat, i z podobnym zaangażowaniem wszystko sprowadza do marności, bólu, śmierci, co okrutnie podobało mi się wcześniej, a jednak w "Drachu" nie podoba mi się wcale.
Wynika to jednak prawdopodobnie z koncepcji twórcy, który historię tu przedstawia przy pomocy bardzo ciekawego narratora, którego istotę można by analizować długo, podciągając pod kolejne, coraz to bardziej dziwne interpretacje. Ale to akurat jest przyjemne, ładnie komponuje się z samą historią - brutalną, smutną, i wydaje się, że mocno przekolorowaną - a jednak nie. Każdy, kto pochodzi z tych rejonów, kto jest w stanie sięgnąć wstecz przynajmniej do końca XIX wieku i odnaleźć swoich przodków wie, że nic tu nie zostało wyolbrzymione, że dokładnie tak wyglądał Śląsk. I jest przyjemnym czytać o tym, co wszyscy wiemy. Ale wielu nie wie, wielu spoza rejonu, bo skąd może wiedzieć? Pytanie tylko, czy kogoś to interesuje? A jeśli tak, to czy starczy zapału na walkę z obcymi słowami bez pomocy przypisów?
Ale żeby była jasność: "Drach" nie stawia w roli bohatera Śląska. Nie, bohaterami są ludzie tu mieszkający, będący tu u siebie i zmagający się z taką rzeczywistością, w jakiej przyszło im żyć. Śląsk jest tylko tłem, bez którego co prawda opowieści by nie było, ale jednak tłem, i to Josef, Ernst, Nikodem i wiele innych postaci zajmują uwagę czytelnika. Także jeśli ktoś spodziewał się (albo obawiał) powieści o Górnym Śląsku - to nie, tym "Drach" nie jest. Już bardziej jest powieścią o rodzinie, o kolejnych jej pokoleniach dopasowujących się do zmian, jakich u nas w owym czasie nie brakowało. Z zaznaczeniem, że pisarz nie dzieli wyraźnie czasów, o czym pisałem wyżej, tylko przedstawia na raz wszystko, z każdą kropką potrafi zmienić czasy i bohatera - zachowując miejsce akcji.
To bardzo dobra książka, nie tylko pod względem treści, ale także dzięki swojej konstrukcji obrazującej umiejętności pisarza. A problem, o którym pisałem na początku, mam tylko z jednym - choć jest to powieść bardzo dobra, to jednak jest słabsza od poprzednich, nie zachwyca aż tak, jak zachwycać się przyzwyczaiłem. Rozpuścił mnie autor mocno, to i spodziewałem się kolejnego objawienia. A go nie było, nie tym razem.
Wydawnictwo Literackie 2014