Ja to jednak jestem prostym człowiekiem. Lubię, kiedy opowieść zawiera w sobie jakiś pierwiastek dobra. I najlepiej, jeśli to dobro ostatecznie zwycięża. A tu co? Jedyna dobra postać umiera na samym początku. Główny bohater, Darrow, żyje w najbardziej zniewolonej i wykorzystywanej grupie społecznej, gdzie choć istnieją jakieś ideały, to muszą one ustępować miejsca instynktowi przetrwania. Potem umiera. Tak jakby. Właściwie to jednak nie. Ale później jest jeszcze gorzej. Trafia między rządzącą kastę nadludzi, dla których wszelkie ludzkie odruchy są oznaką słabości, ludzi, z których większość gotowa jest zabić, by osiągnąć swe cele. Co gorsza, musi zrobić wszystko, by stać się najgorszym z nich. Sami więc widzicie, że to nie jest książka dla mnie.
Tak właśnie myślałem i taką recenzję przygotowywałem w myślach mniej więcej do momentu, gdy przekroczyłem połowę książki. Bo wtedy właśnie stwierdziłem z niepokojem, że... nie mogę się od niej oderwać! W pełnych krwawych i brutalnych epizodów losach Darrowa dostrzegłem jakąś iskrę, zauważyłem, że w tym pozbawionym empatii świecie próbuje zachować resztki humanizmu. Ba, nawet skutecznie zasiewa go w swoich towarzyszach. I choć nie zawsze osiągał sukces, to z podziwem patrzyłem na te momenty, w których udowodnił, że można być ponad choćby najbardziej bezwzględnymi regułami.
To nie była książka dla mnie. A jednak okazało się, że była. Gratuluję, panie Brown.