A Canticle for Leibowitz by Walter M. Miller Jr.
...Otwierały się ze skrzypieniem jak zardzewiałe drzwi do podziemnych, dawno zapomnianych lochów, w których czaiło się Nienazwane. Gdy je otwierano, nierzadko wyrywał się z nich upiorny krzyk lub potworny śmiech. Czasami wydobywało się z nich zimne tchnienie, wiatr wypełniony szeptami, poruszający pożółkłymi zasłonami w pokojach umierających w prastarych, przeklętych zamkach, wypełnionych niespokojną obecnością przeklętych dusz. Książki te potrafiły rozpłynąć się w powietrzu w trakcie czytania i z chichotem zmaterializować w zupełnie innym miejscu w pokoju."
Nie, to tylko liść w kształcie ręki przyciśnięty do szyby przez wiatr, liść w przerażający jednak sposób przypominający łapę obłąkanego idioty wioskowego, który w czasie pełni księżyca wypatrywał po oświetlonych domostwach nowych eksponatów do swej kolekcji uciętych głów. Ha! Czy to nie jego łapa zaciskała się, dusząc, wokół naszego gardła? Nie, to tylko szal, który związaliśmy sobie wokół szyi z powodu jesiennych grobowych chłodów, zakradających się do biblioteczki. Związał? Ktoś kogoś związał?
Zestresowany czytelnik opuszcza książkę i zaczyna obgryzać paznokcie. Nie powinien jej raczej odłożyć? Zakopać? Spalić? Zamurować? Ale przecież to takie pasjonujące! Tam! Uderzenie dzwonu, gdzieś z oddali jak gdyby wydobyte z dzwonka na umarłych, poruszonego przez otulonego czernią kosiarza, który nadszedł by... Nie, to tylko pusty kieliszek po winie trącony łokciem.