Małgorzata Rejmer
Czarne, 2013
Bukareszt to jedno z najbardziej pechowych miast świata. Jego początki były naprawdę obiecujące, miasto zostało założone już w czasach starożytnych, w momencie w którym na terenie Polski wiatr próbował przebić gęstwiny mrocznych puszczy. Terytorium obecnej Rumunii, zamieszkiwane wówczas przez plemię Daków, w 106 roku zostało włączone w obręb Imperium Rzymskiego. Przez lata miasto żyło głównie z handlu, co oczywiście zagwarantowało mu stabilny rozwój, który zaowocował kolejno ustanowieniem Bukaresztu stolicą Wołoszczyzny i Rumunii. Miasto kwitło, zachwycało swoim urokiem, aż nadeszła II Wojna Światowa a wraz z nią największy punkt zwrotny w historii tego kraju. Od tego momentu miasto ucierpiało kolejno w wyniku bombardowań Aliantów i Luftwaffe, Rumunia poznała socrealizm, do władzy doszedł Nicolae Ceaușescu ze swoimi agentami Securitate a w 1977 roku gwóźdź to trumny przybiło potężne trzęsienie ziemi.
Aż ciężko uwierzyć, że rumuńska nazwa București zawiera w sobie cząstkę bucur oznaczającą szczęście.
Choć od 1989 roku sytuacja polityczna uległa zmianie i państwo zagościło w szeregach Unii Europejskiej, Bukareszt wciąż ma problemy z odzyskaniem swojej dawnej świetności (nie wspominając już o tym, że jest notorycznie mylony ze stolicą Węgier Budapesztem). Przynajmniej taka opinia płynie z wydanej jesienią ubiegłego roku książki Bukareszt. Kurz i krew. Magdaleny Rejmer.
Obraz Bukaresztu zawarty na kartach tej pozycji, już od samego początku lektury nie napawa optymizmem. Rejmer zaczyna swoją opowieść od osoby, która jednoznacznie kojarzy się z Rumunią - Nicolae Ceaușescu, prezydencie o wyraźnie dyktatorskich zapędach. Za pomocą fabularyzowanych opowieści mieszkańców Bukaresztu, autorka stara się odtworzyć wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat, atmosferę terroru, w której przyszło im żyć. Donosicielstwo, podsłuchy, wszechobecne służby Securitate, tajemnicze aresztowania, tortury oraz idiotyczna polityka prorodzinna wprowadzająca zakaz antykoncepcji. Całe państwo spoczywało w rękach kapryśnej głowy państwa, która zamierzała osiągnąć swoje cele nie zważając zupełnie na potrzeby swoich obywateli. Choć na pierwszy rzut oka może wydawać się nam, Polakom, że jak nikt inny rozumiemy Rumunów, to jednak historie zawarte na kartach tej książki pokazują, jak bardzo się mylimy. PRL w porównaniu z Rumunią prezentuje się mniej więcej tak, jak Pałac Kultury i Nauki zestawiony z rumuńskim Domem Ludu.
Całe szczęście nic nie trwa wiecznie, również dni Ceaușescu dobiegły kiedyś końca (co autorka zdecydowała się w książce zaprezentować w dość osobliwej formie dramatu) a wraz z nimi Rumunia mogła wreszcie odetchnąć z ulgą. Przynajmniej teoretycznie, bo rzeczywistość okazała się nieco bardziej skomplikowana. Społeczeństwo do tej pory nie jest zgodne w kwestii oceny minionej sytuacji ich kraju – jedni cieszą się z obalenia dyktatury, inni wręcz przeciwnie, tęsknią za starym wodzem i tą potężną, komunistyczną Rumunią. Ojciec Narodu nawet po śmierci jest obecny w życiach Rumunów, straszy nie tylko we wspomnieniach, ale również objawia się przy większości reprezentacyjnych ulic pod postacią opresyjnej, nieco dziwacznej architektury. I choć już od ponad 5 lat kraj ten może pochwalić się członkostwem w Unii Europejskiej, po ulicach stolicy wciąż snują się zgraje bezpańskich psów, gotowych nawet zagryźć człowieka.
Autorka przegradza opowieść o czasach Ceaușescu i współczesności kilkoma migawkami z czasów międzywojnia. Jednak czytelnikom spodziewającym się ujrzenia radosnych obrazków beztroskiego życia społeczeństwa sprzed II Wojny Światowej pragnę uzmysłowić, że był to okres, kiedy kraj wszedł w niebezpieczny związek z państwami Osi, na ulicach kwitła prostytucja a w mieszkańcach wzrastała nienawiść do Żydów, która wraz z nadejściem II Wojny Światowej znalazła swoje ujście w holokauście.
Niemalże wszystkie historie zawarte w tym niewielkim, liczącym zaledwie 267 stron tomie, wywierają na czytelniku ogromne wrażenie, zwłaszcza, że Rejmer bliżej do narracji powieściowej, niż do tradycyjnego stylu reporterskiego. Autorka jest zdecydowanie dobrą obserwatorką, wyrozumiałą rozmówczynią i z pewnością posiada dogłębną wiedzę na temat Bukaresztu, ale...
Po zakończeniu lektury targały mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony doceniłam warsztat pisarki, zaprezentowane przez nią ciekawe historie, które zdecydowanie poszerzyły moją wiedzę dotyczącą Bukaresztu o wiele intrygujących informacji. W mojej głowie powstał jednak obraz miasta depresyjnego, pogrążonego w beznadziei, w którym po ulicach grasują krwiożercze psy, mieszkańcy miasta powtarzają z rezygnacją „Asta e, ce sa faci?”, „Tak to już jest, co zrobisz?”, a nad całą sceną unosi się wszechobecny duch Ceaușescu. Czy tak naprawdę wygląda Bukareszt?
To zupełnie tak, jakby o Warszawie pisać jednie opierając się na Powstaniu Warszawskim i późniejszej socjalistycznej odbudowie. Niby wszystko się zgadza, ale obraz pozostaje jednak niepełny a wręcz bardzo jednostronny.
Bukareszt. Kurz i krew. to książka zajmująca i przekazująca wiele cennych informacji z zakresu antropologii kulturowej, ale niestety nie mogę zgodzić się z opiniami, że jest to opowieść wielowymiarowa. Otrzymujemy tutaj jeden, konkretny, soczysty obraz miasta, które pokryła tytułowa gruba warstwa kurzu, skutecznie ukrywająca potencjał drzemiący w tym miejscu i złowieszczo zwiastująca brak nadziei na lepsze jutro. Zdaję sobie sprawę, że cel powstania tej książki był właśnie taki, jednak szkoda, że autorka nie postanowiła trochę powalczyć z pewnymi stereotypami, bo to dodałoby temu dobrze napisanemu tekstowi dodatkową warstwę i uczyniłoby go jeszcze ciekawszym i mniej oczywistym.