logo
Wrong email address or username
Wrong email address or username
Incorrect verification code
back to top
Search tags: beletrystyka
Load new posts () and activity
Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2016-07-14 11:35
Tylko spokojnie, synu, nic na siłę
Przezroczyste przedmioty - Vladimir Nabokov

Tak, przeczytałem tę powieść Nabokova jeszcze raz - tym razem w innym tłumaczeniu - i stwierdzam, że było warto! Historia niby ta sama, ale inny język, inna też wyobraźnia tłumacza pozwalają ponownie delektować się humorem w nowych połączeniach słownych i w nowych obrazach. Inaczej też przez to docierają do nas opisywane zdarzenia. Wrażliwość pisarza na język można by porównać z wrażliwością muzyka na brzmienie: sam rytm i melodię odtworzy byle komputer typu Atari, ale to jeszcze nie muzyka. Podobnie jest z historią, streszczoną w pospolitych słowach - to o wiele za mało, by tekst nazwać literaturą, by oddała jakąś rzeczywistość - zewnętrzną czy wewnętrzną. Tłumaczenie Jolanty Kozak wydaje się bardziej współczesne językowo, niż poprzednie, odznacza się też wrażliwością na słowo, niekiedy lepiej uwydatniając i humor językowy, który autor uwielbia. To niesamowite, jak pomocne wyobraźni potrafią być słowa, gdy użyjemy ich niebanalnie. Choćby niedomykające się drzwi: "Hugo delikatnie zamknął za sobą drzwi, te jednak, niczym głupi szczeniak, zaskowytały i natychmiast ruszyły za nim do pokoju" (s.12). Inny rodzaj komizmu, niż z opisu na wskroś dla autora przezroczystych rzeczy (bo "widzi" ich dzieje wstecz i wprzód), jest wypuszczanie czytelnika w absurdalne szczegóły ich "życia". Weźmy przypadkowo pozostawiony przez stolarza w hotelowej komodzie "całkiem pospolity, walcowaty, w sensie technicznym pozbawiony charakteru, stary ołówek z taniej sosny, ufarbowanej na kolor mętnolila" (s.13). W długiej dygresji (począwszy od opisu drzewa, z którego powstał i sposobu pozyskiwania grafitu) dowiadujemy się wiele o całej historii i technologii produkcji ołówków w ogóle. Nabokov pokazuje przy tym, że nawet gdybyśmy naukowo i materialistycznie prześledzili do prehistorii wszystkie materiały, z których jest zbudowany i wszystkie etapy jego istnienia (w tym miejscu zdziwienie: czyżby autor czytał książeczkę "Pan Tom buduje dom" Themersonów??), pozostanie on dla nas przedmiotem przezroczystym, niepoznawalnym istotowo: bo nawet wtedy "sam namacalny ołówek (niestety) jakoś nam się nadal wymyka" (s.15). "Ale nie wymknie się nam Hugo Person" (bohater opowiadania) - solennie obiecuje Nabokov. I każe mu trzy razy przyjeżdżać do małego kurortu Witt w Szwajcarii. Pierwszy raz z ojcem w celach leczniczych - "W annałach wycieczek po Europie, zalecanych leciwym emerytom przez domowych lekarzy dla złagodzenia bólów samotności, nie znajdujemy ani jednej, która osiągnęłaby ów cel" (s.17). Po 8 latach jedzie tam po raz drugi - służbowo, ale traktując tę wyprawę trochę jako 'poszukiwanie straconego czasu', próbuje odszukać wcześniej poznane miejsca. I poznaje przyszłą żonę. Po raz trzeci powraca, by przypomnieć sobie właśnie ten poprzedni pobyt. Przez tę periodyczność, powtarzalność jaśniejsze się może staje Nabokova postrzeganie losu człowieka, wyrażone w zdaniu: "Życie ludzkie można przyrównać do osoby tańczącej wokół siebie we wciąż nowych wcieleniach" (s.113)? I wbrew obietnicom - Person, jak zresztą każda osoba, się wymyka...

Okazuje się także podczas lektury, że charakteryzowanie postaci niebanalnymi sformułowaniami może ukazywać je dokładniej, niż sążnisty opis: "Posiadam tytuł doktora filozofii, lecz nie znam niemieckiego. Zakochałem się w tobie, ale nawet palcem w tej sprawie nie kiwnę"(s.38).
Bez wątpienia Nabokov jest mistrzem skrótowego, ciętego opisu, który od razu stawia nam przed oczy pełny obraz, podobnie jak błyskawiczny, doskonały szkic ołówkiem potrafi przedstawić istotę twarzy czy krajobrazu. Jednocześnie autor z lubuje się w dodawaniu do opisu dowcipnych, drobnych uszczypliwości - wobec osób, narodów, języków: [Amerykanin, Hugo Person] "Postał chwilę przed sklepem sportowym; jeszcze raz postał przed sklepem sportowym - i kupił ładny, szary sweter z golfem i z maleńką, ale bardzo ładną, flagą amerykańską, wyhaftowaną tuż nad sercem. "Made in Turkey" - szeptała dyskretnie metka" (s.56-57).

To przecież wyjątkowe, że każde przeczytanie tej książki zwraca uwagę na inne jej aspekty i wątki, pozwala dojrzeć, jak mieni się jej materia, jak bogata jest w odniesienia - językowe, literackie, filozoficzne. Jest bowiem bardzo gęsta, choć rozmiar powieści niewielki. I po którymś przeczytaniu zdajesz sobie sprawę, że nic nie jest przypadkowe w tej kunsztownej formie opowieści, mimo takiego początkowego wrażenia.

Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2016-07-05 10:45
Bułhakowski reportaż ze stypendium w Moskwie
Moscoviada. Powieść grozy - Przemysław Tomanek,Jurij Andruchowycz

Lubię Andruchowycza, bo ma nie tylko talent do opowiadania, ale też poczucie humoru i lubi ironię. W dodatku można tu też chyba mówić o szczęściu do tłumacza.
Wyczucie ironii w książce manifestuje się po pierwsze wyposażeniem głównego bohatera - birbanta, utracjusza i psa na kobiety - w cechy własne i własną biografię: autor, tak jak jego bohater, studiował w Moskwie literaturę (w 1991 roku, powieść ukazała się po raz pierwszy w 1993 w emigracyjnym piśmie ukraińskim "Suczasnist'"). I jestem o tym przekonany, że wielu sytuacji nawet nie musiał wymyślać, lecz zaczerpnął je po prostu z własnych wspomnień. Autoironia i dustans wobec siebie? Proszę bardzo:
"w prawo! - rozkazuje z pudełka czaszki a raczej gdzieś z okolicy pachwiny, twój osobisty feldmarszałek". Po drugie ironii nie brak także w nawiązywaniu do realnie istniejących (własnych i cudzych) utworów literackich: w celu zanudzania dziewczyn, jak pisze (poemat "Jesienne psy Karpat"/Osinni psy Karpat'/ Wasyla Harasymiuka i "Futbol na klasztornym podwórzu"/Futbol na monastyrs'komu podviri'i/ Andruchowycza - oba z 1989 r;) lub przy opisie tych "łatwiejszych" (cytat z przełomowego poematu Wiktora Nieboraka "Miejski bóg Eros"/Mis'kyj boh Eros/). Po trzecie wreszcie, autor ironicznie spogląda na całą rzeczywistość, głównie polityczną i obyczajową, jak świadczy o tym choćby opis pogody:
Na zewnątrz deszcz nie ustawał, chociaż już dochodziła druga po południu i - wedle przewidywań dowcipnych synoptyków - dawno już powinno było wyjrzeć słońce komunizmu. (s.45)

Jest to zwariowany "reportaż-pamiętnik" 30-letniego Ukraińca na stypendium literackim w stolicy ZSRR, już na początku lat 90-tych traktowanego trochę jako "wrogi element" (wg. rosyjskich stereotypów, które Putin stara się ożywiać, Ukraińcy to nacjonaliści i banderowcy, od zawsze trzymający z Niemcami, więc po drugiej stronie założycielskiego mitu, jakim jest walka z "faszystowskim okupantem" dla wszystkich narodów ZSRR). Bohater sam też zresztą dystansuje się od Rosji. Przez odmienność niesowieckiej hiostorii rodzinnej, nawet przez użycie sporej ilości słów i zwrotów niemieckich (autor jest absolwentem średniej szkoły z rozszerzonym językiem niemieckim)- jak gdyby chciał sam podkreślić, że coś jest na rzeczy w tej sowieckiej-rosujskiej nieufności, bo - także przez dziedzictwo monarchii austro-węgierskiej - jednak mu bliżej do Europy. Także nazwisko bohatera Otto von F. wpisuje się w ten wątek. O kogo może chodzić? O Otto von Franza - kiedyś reprezentanta interesów Austro-Węgier w Rosji? albo O. v. Freisinga - średniowiecznego historyka z 12 w., uznawanego za najważniejszego kronikarza średniowiecznej Europy? Może to nie ślepy trop, gdyż w przedstawianą historię wpisany jest również sen lub majak w pijanym widzie, w którym autor stara się o mecenat (stypendium) u "króla Ukrainy Olega Drugiego" (Olelko Wołodymyrowicz, książę kijowski w 15 w. czy może jakiś nowy, przyszły Oleg, którego mądrość i potęga nawiąże do Olega Mądrego?), przekonując, że władcy się to opłaci. Król pozostaje nieugięty, może słusznie rozpoznając w autorze raczej trefnisia niż apologetę. A upadający ZSRR stypendium dał... choć powstały w jego efekcie konterfekt pomnika mu raczej nie zbuduje.

Kapitalna ostatnia scena sabatu mumii byłego ZSRR, spiskujących o losach świata i rozstrzelanie sowieckich symboli. Bułhakow nie powstydziłby się.

Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2016-07-04 23:10
Las rzeczy po litewsku
Silva rerum - Sabaliauskaite Kristina

Powrót do szlachetnej epiki, do szerokiego spojrzenia wszechwiedzącego narratora, długich, złożonych zdań, które jednak nie utrudniają lektury a przeciwnie: przydają jej smaku opowieści z epoki, czyli z 17 wieku. To niewątpliwie także zasługa tłumaczki, że czyta się to tak dobrze! Autorka imponuje znajomością topografii miasta przed 300 laty: wiemy gdzie stała jaka brama, której dziś nie ma, jaki architekt odbudowywał kościół zrujnowany przez moskiewsko-kozacki najazd Wilna w latach 1655-1661, kto wówczas i dlaczego był profesorem (np. Zygmunt Lauksmin, wybitny retoryk i filozof) czy rektorem wileńskiej akademii, kto wydał takie czy inne rozporządzenie. Bowiem wielu bohaterów to postacie historyczne, a pamiątki po nich namacalne do dziś. Sabaliauskaite zapoznaje nas również z horyzontem myślowym epoki, odwołując się do dzieł ówczesnych, dziś już zapomnianych medyków (Serveto, Harvey), fizjologów, retorów i prawników ((Aaron Olizarowski, Benedykt de Soxo). Nie ocenia bohaterów z góry - to oni sami dokonują w sobie przewartościowań i wyborów moralnych - taka jest też chyba ukryta teza autorki: człowieka może sądzić jedynie Bóg, a nie stróże moralności w oparciu o swe wąskie, arbitralne kryteria. ("czym innym jest pokora wobec Boga, a czym innym wobec ludzi zasłaniających się Jego imieniem", s.500). To jednostka musi stanąć oko w oko ze złem w sobie, stawić mu czoła jak bazyliszkowi, by zachować życie i człowieczeństwo. Bo "Nie ma żadnych złych znaków, jest tylko ciemne myślenie o nich, podobne do żyjącego w mrocznej piwnicy bazyliszka: wystarczy go stamtąd wywlec na światło, a się okaże, że jest on tylko małym, oślizgłym, biednym stworzeniem, którego wszyscy nienawidzą i które nienawidzi samego siebie, i jest groźne tylko wtedy, gdy człowiek boi się mu spojrzeć w oczy, bo bazyliszek to nic innego jak strach przed sobą i nieczyste sumienie" (s.502).

Ciekawe też, że powieść ta niejako przywraca Polakom myślenie o Litwie, o Kresach, a Litwinom o Polsce jako o wspólnej ojczyźnie, kładzie akcent na pozytywnych stronach wspólnej przeszłości obu narodów - wtedy jednego (natione Polonus, gente Lituanus, Ruthenus, Tartarus, Armenius etc.), co dziś żadnemu nacjonaliście nie zmieściłoby się w głowie. Choć w tle pozostaje układ w Kiejdanach ze Szwedami, w przekonaniu Janusza Radziwiła jakoby korzystniejszy dla przyszłości Wielkiego Księstwa. Historia nie zweryfikowała chyba tego kroku pozytywnie. Mimo to kontekście małości polityki i partykularyzmów drobnych interesów narodowych w postaci polsko-litewskich sporów o mniejszości narodowe taka perspektywa nagle daje tej wspólnej przeszłości inny, pełniejszy wymiar, osiąga pułap, na którym to "razem" było i jest pozytywne, i do czego spora część Polaków i Litwinów w głębi duszy chyba tęskni, sądząc po sukcesie tej książki po obu stronach granicy. Pokazuje to małość i ograniczoność dzisiejszej polityki i polityków względem politycznych projektów przeszłości.

Akcja, początkowo nieśpieszna, jak w domowych sylwach, nabiera tempa i awanturniczości pod koniec. Pięknie, acz wcale nie bez cieni, przedstawia się też miłość małżeńską. Siedemnasty wiek to także wciąż resztki renesansu w Rzeczpospolitej, co najpełniej chyba znajduje wyraz w postaci wykształconego szlachcica Jana Macieja - jego zainteresowaniach i działaniach. Widzimy to też w zwyczajowym wówczas podróżowaniu jego syna na uniwersytety zagraniczne - tzw. podróż kawalerska.

Pozytywną rolę pełnią zamieszczone w książce przypisy, tłumaczące litewskie i łacińskie pojęcia, wyrażenia i zapomniane regionalizmy, rozszerzają też informację o pojawiających się postaciach historycznych.

Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2016-07-04 23:05
Archeolog kobiecych uszu
Ulubiona gra - Leonard Cohen

Po raz kolejny czytając powieść poety daję się zaskoczyć urodą sformułowań, głębokością obserwacji, odwagą intymnych spostrzeżeń.
Cohen musi być uroczym mężczyzną - nawet nie przez swój miękki, wibrujący głos i umiejętność zabawiania publiczności muzyką, lecz przez odrębność, celność obserwacji, szczerość sądów, zdolność uogólnienia doświadczeń, stałą gotowość do wprowadzania pięknego szaleństwa do codziennego życia - kobiety to uwielbiają i potrafią docenić. Jeśli autor jest choć trochę taki, jak jego bohater, "pierwszy archeolog kobiecych uszu" - Breavman ("odważny człowiek"? a może człowiek piszący listy?) - musi być ulubieńcem kobiet. I chyba jest. A że się z nimi nie wiąże na stałe? Bo boi się samotności...ta w związkach także istnieje. W życiu zresztą dopiero trzeba się nauczyć żyć z miłością (nawet gdy jest ona tą jedyną i prawdziwą!) by jej nie utracić, a w powieści przedstawione są zaledwie początki mierzenia się z tzw. dorosłością ("dorosły świat, muzeum niepowodzeń, z którym nie miałem nic wspólnego" s.75). Towarzyszymy bohaterowi w jego inicjacji, w poznawaniu świata kobiet i świata miłości od najmłodszych lat, a przecież on i tak żałuje, że stało się to za późno... Gdyby nie to, pisze: "Mógłbym wyjść na ludzi. Bez wierszy, baron przemysłu, mógłbym się uchronić przed książkami w miękkiej oprawie o stopniu odrzucenia, pisanymi przez możnych nowojorskich psychoanalityków" ((s.57). Zamiast tego został hipnotyzerem czyli artystą, czego zresztą pragnął od dzieciństwa: "Chcę dotykać ludzi jak czarodziej, zmieniać ich albo ranić, zostawiać swoje piętno, czynić ludzi pięknymi. Chcę być hipnotyzerem, który nie ryzykuje, że sam zaśnie. Chcę całować z jednym okiem otwartym. W każdym razie chciałem. Teraz już nie chcę." s.106). I stało się to, choć już wcześnie rozpoznał, iż hipnotyzerzy pozbawieni są możliwości poczucia miłości od wewnątrz, bo nie można dać się uczuciu ponieść i zarazem je w pełni kontrolować.

W kilku odsłonach - czterech księgach, mieszczących od 13 do 29 krótkich rozdziałów, zostahją nam przedstawione cztery etapy życia bohatera - chłopca z zamożnej, mieszczańskiej rodziny żydowskiej w Montrealu. Pierwszy to dzieciństwo - poznajemy krąg jego przyjaciół i rodzinę gdy ma ok. 12 lat; następny to czas college'u i pierwszych sympatii. "Dzieci pokazują blizny jak medale. Kochankowie traktują blizny jak sekrety do ujawniania. Blizna wydarza się, gdy słowo staje się ciałem. Łatwo jest pokazać ranę, dumne blizny z pola walki. Trudno jest pokazać pryszcz." - notuje Cohen. Potem następuje wyraźna cezura życiowa - stanowi ją wcale nie pierwsza, ale chyba najgłębsza z miłości bohatera, a następnie rozstanie z nią.
Przez wszystkie rozdziały przewija się przyjaźń z jedynym przyjacielem z dzieciństwa, Krantzem ("Dziesięć tysięcy rozmów. Breavman pamięta osiem tysięcy. Osobliwości, potworności, cuda. Do dzisiaj prowadzą te rozmowy. W miarę jak dorastają, potworności stają się umysłowe, osobliwości seksualne, a cuda religijne.") i nieco problematyczne kontakty z rodziną, zwłaszcza z trującą, zaborczą matką.
Widać, że młody bohater buntuje się przeciwko mieszczańskim rodzicom (co musieli przeżyć, że ich dzieci bawiły się w obóz koncentracyjny?) i żydowskości, którą od nich dziedziczy, z drugiej zaś strony ta żydowskość bardzo naznacza perspektywę jego oglądu świata: on czuje tę "inność", a każda inność pociąga. I tak Breavman wybiera gojki na "pierwsze ofiary snów", a chrześcijańscy, jasnowłosi baseboliści śnią o "żydowskim seksie [?? - najwyraźniej istniały stereotypy, że Żydzi są bardziej namiętni od Anglosasów] i posadach w bankach"... Ta uporczywa żydowskość stwarza interesującą i nieco egzotyczną dziś w Polsce perspektywę oglądu świata - kto tu dziś pamięta ich zwyczaje: mydlenie luster po śmierci członka rodziny, bajgle i jajka na twardo na stypie jako symbole wieczności...?

Podoba mi się obszerna nota na końcu książki, w której z pietyzmem zamieszczono wszelkie informacje nt. użytych w tekście fragmentów piosenek: zaznaczono ich tytuły, autorów i wszelkie prawa. Widać, że autor, sam przecież piosenkarz, oraz jego wydawca, podchodzą do tych kwestii bardzo poważnie. Cała też powieść została zaopatrzona w "podkład muzyczny": przewija się tam big beat (by poczuć życie, wolność), Haendel (by wsłuchać się w majestat), blues i tradycyjne piosenki - najwyraźniej Cohen słuchał dużo i wszystkiego.

Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2016-06-16 22:42
Uwięzione sumienie narodu
Krąg pierwszy - Aleksander Sołżenicyn

Myślę, że wiele osób obawia się lektury Sołżenicyna, spodziewając się zbyt wiele martyrologii, która dziś, w wolnym świecie, zanadto "skrzeczy" w zestawieniu z wyobrażeniem przeciętnego czytelnika, jak należy miło spędzać czas wolny - woli on wybrać czystą rozrywkę. Nie trzeba się tego obawiać przy "Pierwszym kręgu" - to może być rozrywka, a w dodatku szlachetna i mądra: choć prawie cała akcja powieści rozgrywa się w spec-więzieniu dla naukowców (w "szaraszce", czyli lepszym GUŁagu - pierwszym kręgu piekła, jaki pierwotnie w swej "Boskiej komedii" dla poetów wymyślił Dante), wykracza daleko poza mury więzienne: na szerokie obszary literatury, fizyki, etyki i malarstwa, o których więźniowie rozmawiają. Autor w zupełnie genialny sposób - delikatny, erudycyjny i bez narzucania swej wizji - pozwala wczuć się w sytuację ludzi, których komunizm "przebódł taką ojczyzną". Nie unika także spojrzenia ze strony stróżów i autorów stalinowskiego systemu: dyplomatów, strażników, KGBowców, ministrów i samego Ojca Narodów. Najważniejsi oprawcy (np. Abakumow, Riumin, Myszkin, Szykin) opisani są pod własnymi nazwiskami, podobnie jak niektórzy więźniowie - architekt Miron Mierżanow, Grigorij Walentinow (Abramson) a niekiedy tylko inicjałem, np. więzień D. to Aleksander Dołgun, obywatel USA polskiego pochodzenia. Sołżenicyn pokazuje praktyczną organizację sowieckiego systemu śledczego i penitencjarnego: jego autorytaryzm i cynizm, jego niewyobrażalną na Zachodzie bezwzględność i represyjność wobec ludzi, wobec ich osobistego życia - gł. w czasach Stalinowskich, ale jakby wiele z tego pozostaje chyba aktualne do dziś. Autor uważa, że nie było żadnej rewolucji w Rosji, lecz przewrót bolszewicki, w którego wyniku powstał dyktatorski reżim.
Prawie wszystkie postaci powieści odpowiadają autentycznym osobom, współtowarzyszom niedoli Sołżenicyna, który sam siebie przedstawił pod postacią Nierżyna, np.:
Sołogdin - Dymitr Panin, inżynier, filozof
Rubin - Lew Kopielew
pisarz Gałachow - Konstantin Simonow
Jakonow - inż. Anton Wasiliew

Mimo poważnej tematyki powieść skrzy się humorem i ironią. Nie brak w niej wielkich uczuć. Ma się przy tym wrażenie, że wszyscy uczciwi ludzie musieli trafić do więzienia - znana i u nas socjalistyczna zasada, że ludzie dzielą się na tych co siedzieli, siedzą lub będą siedzieć - a na zewnątrz pozostali jedynie funkcjonariusze, konfidenci no i wśród nich prześladowane, napiętnowane rodziny więźniów. Odżywa wrażenie, jakie ma się i dziś podróżując po Rosji (przynajmniej w obwodzie kaliningradzkim) - że cały ten kraj to zaplecze armii, teren wojskowy z systemem wszechwładnych, arbitralnych urzędów i ogromnym, politycznie sterowanym systemem penitencjarnym. Że to, co było rosyjskim dziedzictwem i tradycją - chłopi z ich etosem pracy, głęboka religijność, wolna myśl, ale też w ogóle rolnictwo, wieś, wolna prasa i twórczość, tradycyjne wartości, zabytki architektury - wszystko zostało przez komunizm bezpowrotnie zdeptane i zniszczone. Pojawia się tam przemawiająca do wyobraźni wizja więźnia-malarza (pod nazwiskiem Kondraszowa-Iwanowa opisany został Siergiej Iwaszow-Musatow/Сергей Ивашёв-Мусатов)- obraz pt.: "Rosja, która odchodzi", na którym to wszystko w jakimś korowodzie zmierza w dal. A więźniowie jako jedyni w tym kraju - szpicle są wszędzie, ale za kratami ma się przecież mniej do stracenia - mogą pozwolić sobie na prawie otwarte dyskusje o naprawie kraju: część z nich nadzieję na zmianę upatruje już tylko w całkowitym zniszczeniu bombą atomową, inni myślą o buncie, który by musiał wyjść od więzień, bo skąd? Zarazem dla osobistego rozwoju obóz, więzienie może być dla niektórych błogosławieństwem: dopiero tu pojmuje się, czym jest szczęście: nie "chamskie żarcie schabowych kotletów", lecz pełne namaszczenia s p o ż y w a n i e cienkiej zupki. Bo "ono wcale nie zależy od ilości dóbr ziemskich, ktoreśmy zdołali sobie wywojować. Zależy jedynie od stosunku do nich! Tak o tym mówi etyka taoistów: 'Kto potrafi zadowalać się małym, ten zawsze będzie zadowolony'". (s.40)

Natrafiamy na kartach książki na fascynującą walkę o godność (wyrażającą się m.in. w pielęgnowaniu rosyjskiego języka - bez "ptasiej mowy", czyli bez cudzojęzycznych zapożyczeń, komunistycznej mowy-trawy /tu słowa podziwu dla tłumacza, który zachował to również w języku polskim/ czy w odmowie pracy dla systemu - mimo grożących represji) i dyskusje o tym, czy można i jak w takim kraju godnie żyć oraz jak odnosić się do ludzi. I tu prosta recepta rosyjskiego chłopa, który wciąż dla inteligenta jest solą tej ziemi: "wilk jest w swym prawie, ale ludożerca nie". A partiokracja, nepotyzm, system represji i propagandy rodem z socjalizmu to już jednoznacznie ludożerka. I zastanawiające, jak ślepi mogą być wykształceni i błyskotliwi skądinąd ludzie (postać Rubina - Żyda, filologa i komisarza sowieckiego, który mimo wieloletniej odsiadki za nic, wciąż wierzy, że komunizm musi zwyciężyć, bo marksizm to nauka): bo podatność na ideologię zdaje się być od rozumu zupełnie niezależna.

Sołżenicyn pokazuje również Zachód, który ze swą demokracją i jej wyobrażeniami, pojęciami i środkami zaradczymi jest bezbronny i nieadekwatny wobec totalitarnych systemów jak francuskie, eleganckie półbuty w rozmokłej, śnieżnej brei na ulicach Moskwy grudniową nocą.

Rosjanie powinni czytać Sołżenicyna. Ale też i wszyscy ci, którzy zatracają poczucie tego, co ważne. Bo ważne jest, by trzymać pion.

More posts
Your Dashboard view:
Need help?