Nie wiem, które to moje spotkanie z autorem. Dziwne? Nie. Nazwisko pana Mortki kojarzę, ale nie potrafię połączyć go z żadnym tytułem (a przynajmniej nie potrafiłam tego zrobić przed lekturą „Mórz Wszetecznych”). To nie żaden przytyk, wszak fantastyka to nie do końca moje klimaty. Jestem jednak pewna, że przeczytałam przynajmniej jedną antologię z opowiadaniem jego autorstwa i obecnie nie jestem w stanie przypomnieć sobie, o czym był tekst. Jako że w pewnym wieku człowiek zapomina o wielu rzeczach, winę zwaliłam na mój przeładowany pierdołami, stary mózg, po czym szybko wzięłam się za lekturę.
Autor ma talent, pomysły i czuje morskie klimaty. Za terminologię marynistyczną – duży plus. Dobre winko natomiast za świetną stylizację językową. Przekleństwa się sypią (bo pirat nie zakonnica, przeklinać musi), a w dialogach dość silnie zaznaczono odrębność językową niektórych bohaterów. I tak na przykład jeden z członków załogi mówitakszybkożeniedasięwychwycićprzerw. ;) Pan Mortka ma też niesamowitą wyobraźnię. Stworzył świat dopracowany i szczegółowy, a tam, gdzie kończą się pomysły, zawsze pojawia się jakieś mrugnięcie okiem do czytelnika. Nie da się nie docenić.
To wszystko powinno sprawić, że oniemieję z zachwytu nad powieścią pana Mortki. Powinno. Najwidoczniej znowu coś w życiu schrzaniłam, bo oniemieć nie potrafiłam. ;)
Za dużo tu chaosu, niepoukładania, napakowania akcją. Wiem, wiem, że większość odbiorców lubi, kiedy „się dzieje”. Mnie to nie odpowiadało i najzwyczajniej w świecie się męczyłam. Już sam początek sprawił, że miałam wrażenie, iż wzięłam się za n-tą część jakiegoś cyklu. I wzięłam. Ale za pierwszą. Fajnie, że pan Mortka bez cackania się wrzuca czytelnika od razu w wir wrażeń, ale z początku trochę ciężko ogarnąć, „who is who” i „z czym to się je”. Dodatkowo poczucie humoru autora (które miało być tak zniewalające) momentami kojarzyło mi się z Pilipiukem… Szczęście w nieszczęściu – fragmentów takich było niewiele, a i tak mówimy o Pilipiuku w formie, którą jestem w stanie znieść. Przyznam, że końcowe 15-20% e-booka przewijałam jak najszybciej, niezbyt dokładnie skupiając się na tekście. Na finiszu byłam już tak znudzona, że z ulgą powitałam ostatnią stronę. Na szczęście autor na koniec serwuje nam potężną, autoironiczną bombę i chwała mu za to.
Jeśli ktoś lubi fantastykę, za młodu chciał zostać kapitanem statku i ma słabość do hollywoodzkiego tempa akcji – może dodać sobie do oceny ze dwa oczka. Mnie „Morza Wszeteczne” nie podeszły, dlatego 6/10. A szkoda, bo autor ma potencjał i chętnie przeczytałabym tekst jego autorstwa o tematyce mniej morskiej i nieco bardziej spowolniony. ;)