Odkąd przeczytałem „Stevea Jobsa” Waltera Isaacsona wiedziałem, że muszę dopaść „Einsteina”. Ktoś, kto w tak ludzki sposób potrafił przedstawić geniusza spod znaku Apple z pewnością musiał w równie nieprzeciętnie opisać ikonę fizyki. Jak bowiem objąć umysłowo tak dwie różne rzeczywistości, tak dwie różne osobowości, tak dwa różne demony nieszablonowości? Okazało się, że można i to w jakim stylu!
„Einstein” Isaacsona ciekawił mnie z dwóch powodów. Po pierwsze, zastanawiałem się, jak autorowi udało się przedstawić sylwetkę genialnego fizyka nie wodząc czytelnika po niezrozumiałych meandrach nauki. Z podobnym wyzwaniem, absolutnie fantastycznie zrealizowanym, spotkałem się tylko przy publikacji Billa Brysona „Krótka historia prawie wszystkiego”. Po drugie, w jaki sposób połączył dwie tak skrajne rzeczywistości, jak świat Jobsa i twórcy teorii względności.
Po przeczytaniu „Einsteina” zrozumiałem, że dwa światy wielkich wizjonerów, wcale nie były tak odległe od siebie. Tak naprawdę, Isaacson nie musiał sobie z niczym szczególnie radzić. Pisał o tym samym. O esencji bycia ciekawym, bycia buntownikiem i nietzscheańskim nadczłowiekiem. Bycia filozofem, bo zarówno Einstein, jak i Jobs tak naprawdę to filozofowie – ludzie, którzy prowadzili społeczeństwo, by te mogło lepiej zrozumieć otaczającą rzeczywistość.
Dlaczego warto poznać Einsteina?
Einstein był buntownikiem. Nienawidził status quo. Był krnąbrnym wobec autorytetów i świętości. Niezależny mentalnie, duchowo i fizycznie. Od kogokolwiek i czegokolwiek. Dobitnie dał temu wyraz w 1905 r. rewolucjonizując naukę teorią względności. Po jej narodzinach i dojrzewaniu przyszedł jednak czas „marazmu”. I to właśnie za tę drugą połowę życia jest najbardziej krytykowany, ale i jak na ironię, jest z niej najbardziej znany.
Jednym słowem, nauka „ma mu za złe”, że zmarnował swój geniusz poświęcając się teorii wszystkiego, która de facto doprowadziła go do niczego.
Kiedy biegnąc przez kolejne strony książki śledzi się losy fizyka, można faktycznie odnieść takie wrażenie. Podczas, gdy wszyscy inni naukowcy zrozumieli i zaakceptowali tezy mechaniki kwantowej – m.in. teorię nieoznaczoności, przypadkowość zjawisk – Einstein uparcie twierdził, że „Bóg nie gra w kości”. I uparcie drążył temat unifikacji. Wszystko, co robił wobec mechaniki kwantowej było wbrew jej odkryciom, więc teoretycznie można mieć mu za złe, że konsumował swój potencjał w średnio zadowalający sposób. Jednak dopiero po przeczytaniu całości książki i próbie zrozumienia umysłu Einstein,a w tej jego nieszczęsnej drugiej części życia można doszukać się sensu.
Te wszystkie lata spędzone nad ogólną teorią pola nie były oznaką starczej demencji, fiksacji czy bóg wie czego. Były dowodem tego, co Einstein zaoferował ludzkości w 1905 roku. Dowodem sprzeciwu wobec status quo, a tym statusem po 1905 roku zaczęła być mechanika kwantowa. Geniusz Einsteina polegał na tym, że to on podobnie, jak Jobs, miał licencję na zakrzywianie rzeczywistości. Nikt inny nie mógł tego robić. Stąd cała batalia przeciwko idei, że światem rządzi przypadek. Światem Einsteina nie mógł rządzić przypadek ponieważ to Einstein był przypadkiem dla Świata. Był antytezą teorii, którą stworzył w 1905 roku - bezwzględnością wobec rzeczywistości zastanej.
Kim więc był Einstein?
Człowiekiem, który „nie lubił być skrępowany i potrafił odnosić się chłodno do członków własnej rodziny. Uwielbiał jednak intelektualne towarzystwo i zawierał przyjaźnie na całe życie. Był miły dla ludzi w każdym wieku i z każdej warstwy, którzy znaleźli się w zasięgu jego wzroku. Żył dobrze ze swymi kolegami i współpracownikami. Był życzliwy w stosunku do ludzkości jako takiej. Dopóki nie obciążali go zbytnio swymi żądaniami albo emocjami, Einstein chętnie obdarzał ludzi swą przyjaźnią, a nawet uczuciem”. Jednym słowem chodzący ideał.
Einsteina stosunek do życia, ludzkości i świata jako takiego, najlepiej obrazuje zdanie, którym skwitował sprzeczkę z Philipem Frankiem. Dotyczyła ona niemożności przypisywania realności rzeczom, których nie sposób zobaczyć. Frank zarzucał Einsteinowi, że nie zgadza się z tą fundamentalną tezą mechaniki kwantowej chociaż sam kiedyś uważał podobnie. Twórca teorii względności po prostu odparł: „Być może, ale dobrych dowcipów nie należy zbyt często powtarzać”.