Proza Pratchett'a przewija się u mnie od dawna. Jeśli napiszę, że od zawsze, to nie skłamię. Jego książka była pierwszą książką niebędącą kilkudziesięciostronicową opowiastką o przygodach misia. Póki co jeszcze nie przeczytałam wszystkich jego książek, ale dobrze mi idzie. Jeszcze jakieś... trzydzieści tomów!
[...] istnieje coś takiego jak najmniejsza możliwa jednostka czasu. Ale ona musi istnieć, nieprawdaż? Rozważmy teraźniejszość. Musi mieć pewną długość, ponieważ jeden jej koniec łączy się z przeszłością, a drugi z przyszłością. Gdyby nie miała długości, to nie mogłaby istnieć. Nie miałaby czasu, żeby w nim zaistnieć. (s. 23)
Jak każda, także i ta powieść ze Świata Dysku wyróżnia się wśród całkiem pokaźnego tłumu książek z gatunku fantasy. W moim mniemaniu jest pod wieloma względami świeża. Nie mogę powiedzieć, że porusza kwestie wcześniej nietykane przez innych pisarzy, ale w tym wypadku sposób jest o tyle ciekawszy, iż całkowicie nowy, całkowicie pozbawiony tego sensu, jaki towarzyszył innym rozwiązaniom jednego problemu. Być może gloryfikuję ulubionego pisarza, nie dostrzegając jego wad (przed czym się bronię, bo są teksty, które popełnił, a które absolutnie mi się nie spodobały / których nie do końca zrozumiałam), jednak żaden inny nie zainteresował mnie na tyle, by przez lata wytrwale kupować i czytać kolejne książki. Zróbmy małą dygresję: ilu autorów, którzy wydali więcej niż cztery książki mam na swoich półkach? Można ich policzyć na palcach u dłoni: Sir Terry, Dorota Terakowska, Stephen King, Carlos Ruiz Zafon (myślenie bez podpierania się biblioteczką!). Ilu z nich chcę mieć / mam w komplecie? Chcę trzech z nich. Kinga w większości nie trawię (całkowity abiekt do części powieści jest u mnie niewytłumaczalny). Najciekawsze jest to, że autorów wielotomowych jest bardzo dużo. Jednak ja trzymam się swojej garstki i jest mi z tym dobrze.
- Pytania nie muszą mieć sensu, Vincencie - odparła panna Susan. - Ale odpowiedzi tak. (s. 28)
Tym razem Sir Terry przedstawił problem czasu. Czasu szeroko pojętego, rzecz jasna, gdyż moim zdaniem specjalizuje się w szerokim podejściu do problemu. Pozwala nam poznać Chłopca. Chłopiec - Lobsang Ludd - jest małym złodziejaszkiem, który wychowuje się w klasztorze (o ile tak to można nazwać) Mnichów Czasu alias Historii. Jednocześnie łaskawie z odmętów prozy wyłania się Igor, Jeremy, Susan, Lu-tze, Śmierć i Czas. Wydawać by się mogło, że z takiej niepozornej liczby osób nie wyniknie nic ciekawego. A jednak, ciekawe jest to, że wynikło całkiem sporo. Na pierwszy ogień pójdzie Igor. Jeden z moich ulubionych bohaterów w całym Świecie Dysku, niezależnie od tego, o którym akurat Igorze mówimy. Każdy z nich jest tak samo inteligenty, ciekawy, niesamowity, a przede wszystkim zabawny, iż nie sposób ich nie lubić. Myślą w nieco inny sposób od człowieka, co czyni ich jeszcze dziwniejszymi. W tym wypadku Igor pomaga zegarmistrzowi (kto wie dlaczego to połączenie wydaje się niemożliwe - highfive!), który dostał od Audytorów Rzeczywistości zlecenie zbudowania zegara. Ale nie takiego zwykłego, rzecz jasna. Co to dla Jeremiego, który regularnie wylewa swoje leki do zlewu! Nietrudno się zorientować, że z tego nie wyjdzie nic dobrego. W to wszystko z jednej strony wkracza Susan Sto Helit (niesamowicie z tego niezadowolona) oraz Lu-tze z asystą Lobsanga (który nawet nie wie co się dzieje, ale działa sprawnie).
Po jakimś czasie Lobsang zaczął rozumować tak: w rzeczywistości istnieje pięć żywiołów - tak ich uczono. Cztery tworzyły wszechświat, a piąty - Niespodzianka - pozwalał, by ten wszechświat wciąż się zdarzał. (s. 46)
Żeby tego było mało, na samym początku wplątana w to wszystko jest niewinna Niania Ogg, która nawet nie zdążyła stać się Nianią! Powiem szczerze, że ja sama byłam tym wszystkim oczarowana i omotana do tego stopnia, iż nie chciałam odłożyć książki, dopóki nie dowiem się o co chodzi z tym tik, które ciągle się pojawia. A także z Czasem pisanym wielką literą (dla kumatych: jest to kolejna antropomorficzna personifikacja). I dlaczego zamieszany jest w to wszystko jakiś tam chłopak, który potrafi kraść tak szybko, iż nikt tego nawet nie dostrzeże?! Ja to widzę mniej więcej tak:
Na całe szczęście, to nie pierwszy raz, kiedy od samego początku absolutnie nie mam pojęcia, gdzie tak naprawdę jest początek. A gdzie koniec. O środku nie wspominając.
WEDŁUG MOICH OBSERWACJI, SUSAN, WE WŁASNYCH GŁOWACH AŻ ZBYT WIELU LUDZI SPĘDZA MNÓSTWO CZASU W SAMYM ŚRODKU WOJEN, KTÓRE WYDARZYŁY SIĘ PRZED WIEKAMI. (s. 80)
Wydaje mi się, iż nie zrobię większej / lepszej reklamy niż sam autor. Nie mam tu rzecz jasna na myśli faktu, iż umarł (co jest smutne, ale prawdziwe jeśli chodzi o idealną reklamę). Chodzi mi raczej o wszystkie inne utwory, które Sir Terry popełnił, a pisał nie tylko powieści. I nie tylko dla dorosłych (osobiście jestem właścicielem egzemplarza bajek dla dzieci autorstwa tego niesamowitego człowieka). Tak więc jedyne, co mogę w tej chwili powiedzieć, to prośba o chwilę zastanowienia w doborze następnej lektury. Pratchett wielu osobom wpasuje się w gusta, gdyż nie skupia się całkowicie na jednym zagadnieniu, tylko porusza kilka jednocześnie, cudownie krytykując smutną i szarą rzeczywistość w sposób bezpardonowy. Daje do zrozumienia jak wiele od nas samych zależy. I jak bardzo to nam powinno zależeć na zmianie rzeczywistości.
Zresztą ludzie majstrowali przy czasie, odkąd stali się ludźmi. Marnowali go, zabijali, oszczędzali, zajmowali. I wciąż to robią. Ludzkie głowy zostały stworzone do zabaw z czasem. (s. 142)
Tak nawiasem mówiąc, jako zapalony czytelnik coś wiem o zabawie z czasem. Czas to potężny zasób, ale trzeba umieć nim dysponować. Może nie poświęciłam całych stuleci na naukę tego, ale moje skromne lata młodzieńcze jednak czegoś mnie nauczyły. A ta książka tylko to podkreśliła.