Na pierwszy rzut oka "Simulacra" wydaje się być powieścią pełną chaosu. Bez wątpienia jest lekturą trudniejszą od "Ubika", "Blade Runner" czy "Człowieka z Wysokiego Zamku", czyli od tych trzech, które znałem. Jej trudność polega na tym, że nie tylko świat przedstawiony jest dziwnym efektem rozmyślań autora, ale bohaterów także jest więcej, i każdy pcha się na pierwszy plan. Philip K. Dick pisze w taki sposób, jakby oczekiwał, że czytelnik za nim w stu procentach nadąży (onegdaj tak pisało się nie tylko SF, ale w ogóle, fajne czasy były), i owo nadążenie jest odrobinę wymagające. Z drugiej jednak strony narracja jest tak dobra, że nawet chwilami gubiąc wątek, i tak od lektury trudno jest się oderwać. Czytelnik sobie tylko w myślach robi notatki, odkłada pewne kwestie, pewne przedmioty, pewne zwyczaje lub wydarzenia na potem, uznając, że prędzej czy później świat wykreowany przez autora stanie się prostszy w zrozumieniu.
Akcja dzieje się po trzeciej wojnie światowej, a podczas lektury mowa jest o dwóch zaledwie państwach: Związku Radzieckim oraz Stanach Zjednoczonych Ameryki i Europy. Przedstawienie fabuły nie jest proste, łatwiejsze byłoby wyliczenie pomysłów, jakie w owej fabule autor zawarł. Choć i tu wyliczanka byłaby bardzo długa. Do najciekawszych należy mocne ograniczenie roli psychiatrów, wręcz zabronienie im wykonywania zawodu i zastąpienie terapii chemią. Jednym z bohaterów jest znany kompozytor, którego paranoje zadziwią każdego czytelnika, a który jednocześnie wydaje się być jednym z normalniejszych umysłów. Ekstra dla niego pozwolono jednemu z lepszych lekarzy wykonywać zawód. Do tego dochodzi wędrowanie w czasie, ciekawe, bo prawie pozbawione wszystkich anomalii, z którymi fan SF kojarzy tego typu podróże, a od wędrowania już blisko do zahaczenia o temat, który autor często poruszał: faszyzm, hitlerowskie Niemcy i rozważania, czy ewentualna zwycięska wojna przez Trzecią Rzeszę faktycznie byłaby taka zła?
Wszystko obserwujemy z pozycji bohaterów, którzy stanowią przekrój skomplikowanej struktury społecznej, jaka panuje w SZAE. Mamy gesów i besów (od niemieckich słów oznaczających tych, którzy wiedzą oraz tych, którzy stworzeni są do prostej pracy fizycznej), mamy władzę, niby prezydenta (Der Alte), faktycznie jednak matriarchat z żoną prezydenta na czele, jest inwigilacja, jest podglądanie mieszkańców, są dziwne egzaminy, którym besy poddawani są co i rusz, jest też władza i hipokryzja, jest demokracja bezpośrednia, i to tak ładnie odmalowana, że otworzy oczy tym, którzy tak kretyński system pragnęliby wprowadzić (a nawet u nas tacy są).
Najciekawsze w powieści jest jednak to, że mimo sporego skomplikowania, pozornego chaosu, lektura jest o wiele większą przyjemnością, niż jest męcząca. Po prostu chce się wiedzieć co będzie dalej, o co chodzi z tymi reklamami atakującymi wszystkich dookoła, papulami, na czym polega tęsknota za Marsem, czy emigracja jest faktycznie jedynym rozwiązaniem, by wyrwać się z otoczenia. Bo autor tworzy postaci bardzo banalne, w sensie: to nie są herosi, myśliciele, filozofowie o umysłach jak brzytwa, przewidujący pięć ruchów przeciwnika w przód. Nie, to raczej ludzie prości, tacy jak czytelnik, mający swoje mniejsze lubi większe zachcianki, lecz jednak zwyczajni, znacznie bardziej skupieni na sobie i bliskich, na pracy, na zarobkach i codziennych problemach niż na kwestiach tak poważnych jak przyszłość państwa, narodu, wojna, rządzenie, władza. Dzięki temu całość powoli składa się na spójną opowieść, której jedynym problemem tak naprawdę jest zakończenie, o wiele mniej satysfakcjonujące niż sama lektura, jakieś takie płaskie. Ale może właśnie tak miało być? Nie każda powieść musi się kończyć wybuchami fajerwerków, bo i nie każda historia ma jednoznaczne zakończenie, prawda?
Simulacra
Prószyński i S-ka 2002