To już dziesiąty tom cyklu wikińskiego, czy też saksońskiego, zależy z której strony patrzeć. Chciałbym powiedzieć, że Bernard Cornwell wciąż dysponuje taką formą, jak w momencie rozpoczęcia historii o Uhtredzie z Bebbanburga, jednak to byłoby kłamstwo. Zapału starczyło mi na długo, jednak nawet ja nie byłem w stanie nie zauważyć, że gdzieś od tomu ósmego jakość książek się mocno pogorszyła. Niegdyś wyczekiwane, z czasem kolejne premiery stały się czymś w rodzaju coraz bardziej przykrego obowiązku. Niektórzy nie wiedzą, że w końcu trzeba powiedzieć: dość, basta.
Choć w nocie historycznej autor wyraźnie wskazuje, że to wciąż nie koniec historii Uhtreda, The Flame Bearer taki koniec może udawać. Nie będzie żadnym spoilerem powiedzieć, że jest to ten epizod, w którym bohater wreszcie stanie się panem we własnych włościach i zdobędzie twierdzę Bebbanburg. Rzecz jasna proces ten oglądać będziemy na tle historii Anglii, tym razem obserwując polityczne zmagania władców z Wesseksu z wikingami zamieszkującymi Northumbrię i Szkotami, których interesującego władcę poznaliśmy kilka tomów wcześniej.
Książka niestety nie porywa, polot i lekkość pióra, z których autor jest znany gdzieś znikły. Winą obarczam nie tyle twórcę, który pisząc tom dziesiąty bawił się prawdopodobnie tak samo dobrze, jak w momencie rozpoczęcia historii Uhtreda, co samego czytelnika. Jestem już tym bohaterem bardzo zmęczony, jednak przecież nie mogę powieści ot tak, odstawić. To jednak Uhtred. Tak więc brnąłem ku końcowi, znając tenże koniec doskonale, wszak mógł być tylko jeden. Liczyłem może na jakieś dodatkowe dramaty, może coś z potomstwem bohatera, jakieś tragedie, które staremu Uhtredowi przypomną jaką dysponował kiedyś mocą, charyzmą. Jednak nie, w książce nie zaskakuje niestety nic.
Gdyby wziąć wydarzenia z tomu ósmego, który był pierwszym, podczas którego zacząłem ziewać, dodać historię z tomów dziewiątego i dziesiątego, pewnie wyszłaby książka dorównująca początkom historii o zjednoczeniu Anglii i przygodach młodego Saksona wychowanego przez Wikingów. Samego The Flame Bearer jednak trudno uznać za rzecz udaną, ale cóż, i tak trzeba powieść zaliczyć, jak się w ten świat raz weszło. Chciałbym jednak, żeby autor wreszcie przygodę zakończył, ale zdaję sobie sprawę, że nie zarzyna się kur znoszących złote jaja.