Na fali popularności "Zmierzchu", "Czystej Krwi" i innych historii o wampirach powstało tyle publikacji, że w zasadzie nie wiem, po co kolejny razy czytać o tym samym. Oczywiście zrozumiałym jest to, że skoro temat chwyta za serce i portfele potencjalnych czytelników, to czemu nie stworzyć czegoś nowego? Z tego powodu czekałem na to, aż któryś z czołowych polskich autorów fantasy postanowi napisać coś o popularnych bohaterach horrorów. Doczekałam się.
Padło na Andrzeja Pilipiuka, który widocznie stwierdził, że Polacy nie gęsi swoje wampiry mają, a nawet mieli i to w czasach PRL-u. Wszystko skrzętnie spisał na kartach książki "Wampir z M-3" za co chwała mu i dostatnie życie.
Twórca Jakuba Wędrowycza skupił się na tych, z którymi pierwszy ochlapus w naszym kraju walczył. Dzięki temu otrzymaliśmy historię o wampirach, która jest śmieszna, a jednocześnie celnie punktuje charakterystyczne dla PRL-u absurdy. W zasadzie już za czas akcji powinni Pilipiuka ozłocić, bo przyznam się szczerze, że nigdy nie zastanawiałam się, co by się stało, gdyby opisać wampiry w czasach państwa z marzeń komunistów.
Jak sobie radzą, co jedzą (to akurat głupie stwierdzenie, choć okazuje się, że nie tykają byle czego), gdzie pracują (w końcu trzeba wyrobić normę)? Na te wszystkie pytania odpowiedź przyniesie właśnie "Wampir z M-3". Zresztą Pilipiuk postanowił obalić kilka mitów związanych z bohaterami wyobraźni współczesnego człowieka. Na przykład wampir nie musi obawiać się słońca, no dobrze musi, ale dopiero po wielu, wielu, wielu, wielu itd. latach. Dodatkowo wampirem nie zostaje się od ugryzienia, z tym się trzeba urodzić, a w zasadzie mieć to we krwi, by po śmierci wrócić jako koneser wszelkiej maści RH. Zaskoczeni? Pewnie tak, widać Bram Stoker nasz oszukał.
Tu należy wspomnieć, że bohaterowie Pilipiuka w żadnym stopniu nie przypominają wampirów stworzonych przez Mayer, wspomnianego Stokera, czy Alana Balla (a w zasadzie Charlaine Harris). Jedyną różnicą między zwykłym człowiekiem, a pilipiukowym krwiopijcą jest to, że ci drudzy formalnie nie żyją. W końcu młoda, trochę zbuntowana Gosia, to typowa nastolatka z czasów PRL-u. Chce mieć Wranglery z Peweksu i ma zdjęcie Limahla.
Jest Marek, który od lat zajmuje się ślusarstwem i wyrabia 300% normy czy komunista Igor (w końcu jakiś musiał się pojawić). Czytając "Wampira z M-3" odnosimy wrażenie, że one są po prostu nasze, swojskie. Śmiejemy się czytając, jak kombinują czy wymieniają dewizy na towary deficytowe (i wcale nie chodzi o krew).
"Wampir z M-3" to czysta rozrywka, żadnych zobowiązań, szkoda tylko, że książkę czyta się jednym tchem. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale gdy już się rozkręciłam na dobre, przywitało mnie ostatnie zdanie i smutne przeświadczenie, że to już koniec. Dlatego po cichu liczę na to, że to nie koniec, a dopiero początek przygody autora z wampirami i już za jakiś czas przeczytamy coś nowego (na przykład, co się stało z kapłanem Hefim zwanym Heńkiem, który już nie jako mumia wyruszył do ojczyzny szukać swojej ukochanej). Nim to jednak nastąpi przeczytajcie "Wampira z M-3". Naprawdę warto.
Wszystko to okraszone za pomocą humoru, który powinien trafić do większości czytelników, a w szczególności do tych, którzy cenią bohaterów pokroju Jakuba Wędrowycza. Tym samym autor kolejny potwierdził, że wysoki poziom jaki prezentuje, to nie przypadek. On po prostu jest tak dobry.