Kolejna pozycja z półki wstydu. Przypomnę, że nic nie wiem o tych książkach, nie sprawdzałem o czym są. Pojawiły się u mnie w różnych okolicznościach i czekały cierpliwie aż się nimi zainteresuję. Ta konkretna został wybrana z dwóch powodów. Po pierwsze okładka nawiązująca do "Milczenia owiec" a po drugie duże czcionka. Może i nie jest to poważny powód, ale wiedziałem, że chciałbym przeczytać coś nie za długiego bowiem spodziewałem się urodzinowej dostawy literatury. No to wskakujemy na drzewo.
Paweł Werens to młody dziennikarz z Warszawy. Zostaje on wysłany do Olsztyna, aby zbadać serię tajemniczych zabójstw, które miały miejsce na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy. Wybór nie był przypadkowy, ponieważ jest to jego rodzinne miasto od którego jednak stroni, gdyż wiążą się z nim pewne przykre wspomnienia z dzieciństwa. Dziennikarskie śledztwo doprowadza go na trop dziwnej sekty która działała już w latach siedemdziesiątych i męczeńskiej śmierci dawnych świętych. Pomoże mu w tym piękna pani weterynarz, też całkiem ładna pani psycholog więzienny i stryj, który kilak lat wcześniej porzucił stan kapłański.
Nie sposób nie zauważyć tu wyraźnego odwołania do "Milczenia owiec". Tam ofiary miały umieszczone w ciałach larwy motyla Trupia Główka. Tutaj w ustach znajdowano jedwabniki. Jest to jednak jedyne chyba podobieństwo. Powieść zaczyna się bardzo dobrze opisem kilku zabójstw które zbadać ma nasz bohater. Następnie młody Werens przyjeżdża do miasta i zaczyna węszyć. Podążając krok w krok razem nim całkiem szybko wciągamy się w szczegóły zbrodni i strony przelatują bardo szybko. Gdy dochodzi podobieństwo zabójstw do męczeńskiej śmierci pierwszych chrześcijan robi się nawet ciekawiej. Jednak końcówka jest spektakularnie słaba. Po pierwsze stryj Pawła to chodząca encyklopedia sekt, gnostyków i historii kościoła. Ja znam osobiście kilku księży i żaden nie posiadł tak szczegółowej wiedzy w Seminarium, co sugerowało by, że stryjek miał bardzo wąskie zainteresowania, które idealnie wpasowały się prowadzoną sprawę. Wystarczyło go o coś zapytać, a on zaraz sypał jak z rękawa datami, nazwiskami i cytatami. Po drugie pod koniec nasz główny bohater zostaje pojmany, aby zaraz zostać wypuszczony bo i tak czeka na niego inna tortura. Serio? To tak nielogiczne, że aż wierzyć mi się nie chciało. Grożą mu śmiercią, żeby za chwilę uwolnić i pozwolić na ostatnią nockę w swoim łóżku. A gdy doszło do wspomnianej tortury znów zrobiło siędziwnie, wręcz amatorsko. Paweł ma silny wstręt do wody i zmuszony jest wejść do niej aby uratować dwie dziewoje. Oczywiście nie umie pływać, ale nie przeszkadza mu to w dotarciu do tonącej łódki i wyciągnięciu związanych kobiet na brzeg. Przez całą powieść stopniowo poznawaliśmy przyczyny tego lęku, który został przełamany w 3 zdaniach. Ot wszedł do wody bo taka była potrzeba chwili. Chyba czytelnik zasłużył na trochę więcej. Nasz zabójca natomiast należał do najbardziej oryginalnych postaci o jakich czytałem. Niski, garbaty, kulawy i ze spaloną połową twarzy. Czyli Quasimodo. Oj szkoda, że to tak się skończyło, szkoda.
"Drzewo morwowe" miało na prawdę duży potencjał, Lecz z czasem mój entuzjazm czytelniczy zanikał aż wiele z niego nie zostało. Książkę zapamiętam ze względu na postać zabójcy i wyjątkowo kiepskiego zakończenia, ale chyba nie oto chodziło autorowi,