Najbardziej niepokoi mnie w tej książce nie tyle jej treść, ani nawet fakt, że opowiada o prawdziwych wydarzeniach, ale kwestia mojego braku wiedzy na ten temat. Jak można mieszkać w tych stronach całe życie, dosłownie rzut beretem od Lublińca, i NIGDY nie słyszeć o tym, co niemieccy naziści robili z dziećmi w tamtejszym szpitalu psychiatrycznym? Bo mam wrażenie, że to nie ja jestem w tym przypadku ignorantem, że brak tej wiedzy jest powszechny nawet tu, pod szpitalem praktycznie (wśród znajomych z tych samych stron, ludzi w różnym wieku, nie znalazłem ani jednego, któremu sprawa była znana). Brak tej wiedzy brzydko pachnie, i bardzo się cieszę, że teraz się to zmieni. Anna Dziewit-Meller zadbała, by tą potworną zbrodnię opisać tak, by na długo pozostała w pamięci. Myślę, że w przypadku wielu czytelników utrwali się na całe ich życie.
Ale nie jest to w żadnym wypadku książka, która pławi się w opisywaniu cierpienia z niezdrową fascynacją, jak to się czasem zdarza w tego typu publikacjach. Autorce udały się dwie rzeczy: po pierwsze od teraz znacznie zwiększy się ilość osób, które poznają prawdę o “akcji t4” w Lublińcu. A po drugie napisała naprawdę dobrą książkę, gdzie cała owa “akcja” jest punktem, wokół którego była w stanie umieścić o wiele więcej historii, niż tylko tę podstawową, o 221 dzieciach-ofiarach. Całość została umieszczona na przestrzeni nie tylko różnych lat, ale i w różnych miejscach akcji, a oglądać będziemy nie tylko sam proces wcielania w życie Vernichtung von lebensunwertem Leben, ale i to, co działo się dookoła, w dodatku z różnych stron. Anna Dziewit-Meller napisała tę powieść tak, by zupełnie nowa dla tak wielu świadomość czynów, jakich dopuścili się zbrodniarze nie była jedynym, co po ukończeniu lektury w czytelniku pozostanie.
To stosunkowo krótka książka. Ale niesie ze sobą ogromny ciężar, i wydaje mi się, że jest niedługa specjalnie. Bo czytelnikowi trzeba to wszystko uświadomić, ale także dbać, by waga tych wydarzeń go nie przygniotła - wówczas efekt mógłby być odwrotny od zamierzonego. I rzecz została przedstawiona tak, że akurat siły nam starczy na poznanie historii. Zostanie nawet odrobina na pojawienie się chęci ujrzenia pewnych suchych faktów, które wcale nie są poukrywane. A jednak się o nich nie słyszy, nie przestaje mnie to zadziwiać.
Widzieliście trylogię śląską Kazimierza Kutza? Bardzo mi się kojarzy ta książka z tymi właśnie filmami. Smutne, bo prawdziwe, i tym bardziej smutne, że prawdziwe. Ale ten główny motyw, owa wielka sprawa, pokazana jest przez ukazanie spraw mniejszych, dotyczących jednostek, ludzi. I czasem nawet ci ludzie przysłaniają główny temat, tak bardzo, że go nie widać, bo dla bohaterów jest codziennością, a nie okrucieństwem, jak dziś, dla nas. I dzięki temu tym mocniejsze jest uderzenie po obejrzeniu napisów końcowych/zamknięciu książki. Wydaje mi się, że tworzenie tej książki musiało być bardzo trudnym procesem, żeby tak idealnie zmierzyć, zważyć, zaplanować proporcje, a następnie jeszcze być w stanie faktycznie ich dopilnować. Ale autorce się udało, i “Góra Tajget” robi wrażenie nie tylko z powodu treści oraz szoku, jaki owa treść w wielu wywoła, ale także od strony samego warsztatu, konstrukcji, konsekwencji. Jestem wstrząśnięty swoją niewiedzą, ale i pod wielkim wrażeniem umiejętności pani Dziewit-Meller. Respekt.
Wielka Litera 2016