Jak wymieszać standardowy meksykański koktajl? Do shakera wrzucamy realizm magiczny, fresk historyczny, sagę rodzinną i mydlaną operę, energicznie potrząsamy (powinno trzepać!) i wlewamy do wysokiej szklanki, żeby sączyć powoli i żeby starczyło na długo. Wola i fortuna, jedna z ostatnich książek Fuentesa, jest sporządzona właśnie według tego przepisu. Z początku smakuje nieźle, choć szybko zaczynamy odnosić wrażenie, że trochę banalny posmak pojawia się na finiszu i że w sumie to mamy większą ochotę na jakieś dobre wino zamiast tych kolorowych drinków z palemkami.
Fuentesowi jedno trzeba przyznać – jego konsekwencja robi imponujące wrażenie. Przez całe życie spisywał historię swojego miasta (Meksyku) i państwa (też Meksyku). Znajdziemy u niego wszystkie tony i uczucia, jakie tylko można pomieścić w dziele poświęconym miastu – od uwielbienia po wzgardę. Ale przy okazji powiedzmy sobie szczerze, że tworzone przez niego historie niespecjalnie porywają. Pewnie dlatego, że nie biorą się z życia, lecz z literatury. I stąd najprawdopodobniej największa słabość Woli i fortuny – nie wierzę, że którykolwiek z bohaterów mógł istnieć naprawdę. Nie wierzę też w namacalne istnienie pojawiających się w tej historii kobiet, które są przez Fuentesa powoływane do życia tylko po to, by męskich bohaterów tej książki osadzić w jakimś kontekście.
Zobaczcie sami: dwoje głównych bohaterów (Jozue i Jerycho, biblijne imiona pojawiają się nieprzypadkowo) to jednocześnie najwięksi przyjaciele i najbardziej zacięci wrogowie. Razem dorastają, obaj znajdują się w dziwnej sytuacji egzystencjalnej (nie mają rodziców, ktoś ich utrzymuje, ale nie wiadomo kto), obaj wstępują na drogę do wielkiej kariery i wielkich pieniędzy (jeden jako doradca prezydenta, drugi jako podopieczny multimilionera), wreszcie obaj zostają w jakiś sposób wmanewrowani w świat wielkiej polityki (stają po dwóch stronach barykady przy starciu rewolucji z konserwatyzmem, jak u Krasińskiego). Niby wszystko jest w porządku, ale podczas lektury trudno pozbyć się wrażenia, że bohaterowie zostali wycięci z innych tekstów – mitów greckich, Starego Testamentu, Księcia Machiavellego. Mało tego, autor ani przez chwilę tego nie ukrywa.
A w dodatku w tej powieści jest jak w szekspirowskich tragediach, w których (jak mówią Muminki w Lecie Muminków) wszyscy są ze sobą jakoś spokrewnieni. Albo jak w Modzie na sukces. Interesująco jest wtedy, gdy Fuentes jest bliższy Szekspirowi (partie powieści poświęcone władzy, fortunie, nemesis i temu szczególnemu momentowi w życiu bogów, w którym syn strąca ojca z tronu). Gorzej wtedy, gdy bliżej mu do opery mydlanej (wszystkie wątki sentymentalne i erotyczne).
A skąd w meksykańskim daniu Fuentesa florencki sos? Książce niemal na każdej stronie patronuje Książę Machiavellego, którym Fuentes tłumaczy podstawowe opozycje zawarte w Woli i fortunie: odpowiedzialność za siebie – ślepy los, konserwatyzm – rewolucja, posłuszeństwo – sięganie po nowe, wiara – rozum, i tak bez końca. Dlatego w Meksyku Fuentesa można się czasami poczuć jak w renesansowych Włoszech (na szczęście autor co jakiś czas sprowadza nas na ziemię, opisując np. okrucieństwa latynoskich więzień), albo przynajmniej jak w dobrym niemieckim uniwersytecie (ewentualnie jak w sanatorium w Davos).
Najbardziej machiaweliczna jest postać Maksa Monroya, nieprzyzwoicie bogatego biznesmena i przy okazji spiritus movens całej fabuły. Monroy odziedziczył fortunę po przodkach, którzy wybili się na rewolucji przemysłowej po rewolucji meksykańskiej (1910-1917). Ale też szybko pomnożył majątek inwestując w to, co okazało się pod koniec XX wieku najbardziej korzystne – w informację. Zinformatyzował Meksyk i wprowadził do niego telefonię komórkową, a przy okazji ustalił podstawowe zasady regulujące wzajemne stosunki biznesu i władzy politycznej (niepisany pakt o nieagresji z klauzulą mówiącą o tym, że władza polityczna ma się do biznesu za dużo nie wtrącać). Monroy jest i lisem, i wilkiem, i księciem, a właściwie całym państwem.
Wszystko to bardzo pouczające. Tylko trochę nudne w czytaniu (zwłaszcza, że bohaterowie papierowi, a realizm magiczny w dawkach homeopatycznych). Innymi słowy – tortilla po florencku smakuje trochę jak pizza z ziemniakami (kupicie ją na każdym rogu w Rzymie, chyba dla Niemców ją wymyślili). Ujdzie, ale następnym razem prosisz o margheritę.
www.facebook.com/literaturasaute