logo
Wrong email address or username
Wrong email address or username
Incorrect verification code
back to top
Search tags: Świat-Książki
Load new posts () and activity
Like Reblog Comment
text 2016-06-25 12:45
Dobre tytuły i ceny w Świecie Książki
Powrót do Missing - Abraham Verghese
W 80 pociągów dookoła Indii - Tomasz Szlagor,Monisha Rajesh

Indyjska tematyka rzadko gości w "napromocyjnych" akcjach księgarni Świat Książki. Tym razem w ramach akcji "Same hity do czytania latem - do 55% taniej", znajdziemy tam przynajmniej dwa ciekawe tytuły. Głównie chciałbym zwrócić uwagę na "Powrót do Missing" Abrahama Verghese. Recenzję mojego autorstwa można przeczytać we wpisie "Znakomita, bardzo ludzka opowieść o losach Indusów na obczyźnie - z Indiami, Etiopią i Stanami Zjednoczonymi w tle". Związek z Indiami jest umiarkowany, ale tak czy inaczej, to znakomita książka. Można ją teraz kupić w cenie 17,45 PLN. Drugi tytuł jest znacznie słabszy, ale można się na niego skusić za 13,86 PLN. Moja recenzja książki "W 80 pociągów dookoła Indii" (Monishy Rajesh) umieszczona jest we wpisie "Jechać do Indii, czy nie jechać? Oto jest pytanie!". Moja podpowiedź może być tylko jedna - jechać!

Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2015-06-19 21:57
Tortilla po florencku, czyli „Wola i fortuna” Carlosa Fuentesa
Wola i fortuna - Carlos Fuentes

 

Jak wymieszać standardowy meksykański koktajl? Do shakera wrzucamy realizm magiczny, fresk historyczny, sagę rodzinną i mydlaną operę, energicznie potrząsamy (powinno trzepać!) i wlewamy do wysokiej szklanki, żeby sączyć powoli i żeby starczyło na długo. Wola i fortuna, jedna z ostatnich książek Fuentesa, jest sporządzona właśnie według tego przepisu. Z początku smakuje nieźle, choć szybko zaczynamy odnosić wrażenie, że trochę banalny posmak pojawia się na finiszu i że w sumie to mamy większą ochotę na jakieś dobre wino zamiast tych kolorowych drinków z palemkami.

 

Fuentesowi jedno trzeba przyznać – jego konsekwencja robi imponujące wrażenie. Przez całe życie spisywał historię swojego miasta (Meksyku) i państwa (też Meksyku). Znajdziemy u niego wszystkie tony i uczucia, jakie tylko można pomieścić w dziele poświęconym miastu – od uwielbienia po wzgardę. Ale przy okazji powiedzmy sobie szczerze, że tworzone przez niego historie niespecjalnie porywają. Pewnie dlatego, że nie biorą się z życia, lecz z literatury. I stąd najprawdopodobniej największa słabość Woli i fortuny – nie wierzę, że którykolwiek z bohaterów mógł istnieć naprawdę. Nie wierzę też w namacalne istnienie pojawiających się w tej historii kobiet, które są przez Fuentesa powoływane do życia tylko po to, by męskich bohaterów tej książki osadzić w jakimś kontekście.

 

Zobaczcie sami: dwoje głównych bohaterów (Jozue i Jerycho, biblijne imiona pojawiają się nieprzypadkowo) to jednocześnie najwięksi przyjaciele i najbardziej zacięci wrogowie. Razem dorastają, obaj znajdują się w dziwnej sytuacji egzystencjalnej (nie mają rodziców, ktoś ich utrzymuje, ale nie wiadomo kto), obaj wstępują na drogę do wielkiej kariery i wielkich pieniędzy (jeden jako doradca prezydenta, drugi jako podopieczny multimilionera), wreszcie obaj zostają w jakiś sposób wmanewrowani w świat wielkiej polityki (stają po dwóch stronach barykady przy starciu rewolucji z konserwatyzmem, jak u Krasińskiego). Niby wszystko jest w porządku, ale podczas lektury trudno pozbyć się wrażenia, że bohaterowie zostali wycięci z innych tekstów – mitów greckich, Starego Testamentu, Księcia Machiavellego. Mało tego, autor ani przez chwilę tego nie ukrywa.

 

A w dodatku w tej powieści jest jak w szekspirowskich tragediach, w których (jak mówią Muminki w Lecie Muminków) wszyscy są ze sobą jakoś spokrewnieni. Albo jak w Modzie na sukces. Interesująco jest wtedy, gdy Fuentes jest bliższy Szekspirowi (partie powieści poświęcone władzy, fortunie, nemesis i temu szczególnemu momentowi w życiu bogów, w którym syn strąca ojca z tronu). Gorzej wtedy, gdy bliżej mu do opery mydlanej (wszystkie wątki sentymentalne i erotyczne).

 

A skąd w meksykańskim daniu Fuentesa florencki sos? Książce niemal na każdej stronie patronuje Książę Machiavellego, którym Fuentes tłumaczy podstawowe opozycje zawarte w Woli i fortunie: odpowiedzialność za siebie – ślepy los, konserwatyzm – rewolucja, posłuszeństwo – sięganie po nowe, wiara – rozum, i tak bez końca. Dlatego w Meksyku Fuentesa można się czasami poczuć jak w renesansowych Włoszech (na szczęście autor co jakiś czas sprowadza nas na ziemię, opisując np. okrucieństwa latynoskich więzień), albo przynajmniej jak w dobrym niemieckim uniwersytecie (ewentualnie jak w sanatorium w Davos).

 

Najbardziej machiaweliczna jest postać Maksa Monroya, nieprzyzwoicie bogatego biznesmena i przy okazji spiritus movens całej fabuły. Monroy odziedziczył fortunę po przodkach, którzy wybili się na rewolucji przemysłowej po rewolucji meksykańskiej (1910-1917). Ale też szybko pomnożył majątek inwestując w to, co okazało się pod koniec XX wieku najbardziej korzystne – w informację. Zinformatyzował Meksyk i wprowadził do niego telefonię komórkową, a przy okazji ustalił podstawowe zasady regulujące wzajemne stosunki biznesu i władzy politycznej (niepisany pakt o nieagresji z klauzulą mówiącą o tym, że władza polityczna ma się do biznesu za dużo nie wtrącać). Monroy jest i lisem, i wilkiem, i księciem, a właściwie całym państwem.

 

Wszystko to bardzo pouczające. Tylko trochę nudne w czytaniu (zwłaszcza, że bohaterowie papierowi, a realizm magiczny w dawkach homeopatycznych). Innymi słowy – tortilla po florencku smakuje trochę jak pizza z ziemniakami (kupicie ją na każdym rogu w Rzymie, chyba dla Niemców ją wymyślili). Ujdzie, ale następnym razem prosisz o margheritę.

 

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Like Reblog Comment
review 2015-02-21 17:46
Czarnoskóra Medea i monolog zza światów - „Umiłowana” Toni Morrison
Umiłowana - Renata Gorczyńska,Toni Morrison

124 był nawiedzony. Pełen dziecięcego jadu. Wiedziały o tym kobiety mieszkające w tym domu i wiedziały dzieci. Początek najsłynniejszej powieści Toni Morrison elektryzuje jak mało co w literaturze. Gdybym miał ułożyć listę 10 Najlepszych Początków Powieści Ever, Umiłowana otwierałaby pierwszą trójkę. Ciężar gatunkowy słów układających się w pierwszy rozdział piątej powieści Toni Morrison nie ustępuje całemu Makbetowi. Warto jednak podjąć wyzwanie, bo to jedna z najlepszych książek napisanych w ludzkim języku. Przy czym gęsty styl, wymagający od czytelnika nieustannej uwagi i ogromnego emocjonalnego zaangażowania, to zdecydowanie nie jest największa trudność związana z lekturą Umiłowanej.

 

Toni Morrison zmusza czytelnika do zmierzenia się z tragedią trudną do wyobrażenia. Główna bohaterka – Sethe, zbiegła murzyńska niewolnica – próbuje zamordować swoje dzieci, by uniknęły jej strasznego losu. Udaje jej się z kilkumiesięczną córeczką, starsi synowie przeżywają, a noworodek zostaje jej w porę odebrany. Sethe jest jak mityczna Medea, ale jej historia jest znacznie bardziej poruszająca, bo dzieciobójstwo w Umiłowanej jest motywowane nie zazdrością, lecz miłością. Morrison każe czytelnikowi wniknąć w stan umysłu Sethe kilkanaście lat po tragedii, a następnie konfrontuje jej wspomnienia z opiniami innych byłych niewolników, a także zdaniem bliskich – Paulem D (niegdyś towarzyszem niedoli, a dziś kochankiem), Denver (nastoletnią już córką, która cudem uniknęła śmierci z ręki własnej matki) oraz tytułowej Umiłowanej, czyli zamordowanej córki, przybyłej zza światów w postaci ni to zjawy, ni to żywej osoby.

 

Amerykańska Noblistka nie oszczędza czytelnika, nie daje mu łatwych wskazówek, nie pozwala mu się oprzeć w bezpiecznej konwencji realizmu magicznego (bo Umiłowana ma więcej wspólnego z powracającymi zza grobu zjawami z romantycznych ballad niż z przekraczającymi ramy realizmu bohaterami Marqueza), mnoży niejasności i przemilczenia, każe konfrontować znaczenia metafor z odległych od siebie partii powieści. Są fragmenty, których nigdy nie dopowiada do końca, np. monolog Umiłowanej, w której pojawiają się nierozszyfrowane nigdzie indziej symbole, interpretowane jako aluzje do kilku wieków murzyńskiego niewolnictwa. Wreszcie pojawiają się w powieści obrazy przerażające, których pełna konkretyzacja musi spotkać się z wewnętrznym wstrząsem, np. opisy gwałtów na niewolniczych statkach, narzędzi tortur lub niezliczonych krzywd zadawanych czarnoskórym robotnikom przez białych. Obraz wykopanego w błotnistym rowie więzienia, a właściwie klatki dla niewolników, z której ucieka Paul D, przywołuje w pamięci czytelników najstraszniejsze wspomnienia byłych więźniów KL Auschwitz.

 

Zawiedzie się jednak ten, kto oczekuje po książce Morrison czegoś dla czytelników o mocnych nerwach, którzy jednak sięgają po coś bardziej wysublimowanego niż kolejne książki Stephena Kinga – choć streszczenie fabuły mogłoby sugerować, że Umiłowana to takie bardziej zaangażowane społecznie Lśnienie. Upiór zmarłej córki Sethe nie pojawia się tu, by straszyć bohaterów (którzy lepiej lub gorzej jakoś się z jego obecnością w domu 124 godzą), lecz by przypominać o minionych krzywdach, a także zmierzyć się z własnym losem.

 

Nie sposób nie wspomnieć o niesamowitym języku, który tworzy materię tej powieści. Języku, w którym słychać stare, niewolnicze pieśni, frazę starotestamentowych ksiąg, narracje Faulknera i czystą poezję, w której najważniejsze sensy tworzą się tam, gdy słowa się kończą. Renata Gorczyńska, autorka polskiego przekładu, nazywa Umiłowaną poematem – i z pewnością nie chodzi tylko o fragment, w którym zmarła córka Sethe wygłasza monolog zza światów, używając przy tym wyłącznie języka, którym może operować dziecko (Jestem Umiłowana i ona jest moja. Sethe jest tą, która zrywała kwiaty, żółte kwiaty w miejscu przed skuleniem się. Oderwała je od zielonych liści. Teraz te kwiaty są na kołdrze, tam gdzie śpimy. Właśnie miała się do mnie uśmiechnąć, gdy przyszli ludzie bez skóry i wyciągnęli nas na słońce ze zmarłymi i zepchnęli ich do morza). Poemat tworzy w zasadzie każde zdanie tej niezwykłej powieści.

 

PS. Umiłowaną znalazłem w koszu z tanią książką w Tesco, pod banerem Dobra rozrywka w niskiej cenie. Wydanie ze Świata Książki, z koszmarną okładką (łańcuch w kształcie serc, mój syn myślał, że to pierniczki), na pewno trafiło tam przed Walentynkami i jakoś się zawieruszyło. Już widzę minę kogoś, kto kupił Umiłowaną dziewczynie na 14 lutego przez pomyłkę. To tak, jakby szukać 50 twarzy Greya, a kupić Eichmanna w Jerozolimie.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2015-01-25 21:50
Antonio Muñoz Molina i próba epopei
We mgle czasów - Antonio Muñoz Molina

Wojna i pokój hiszpańskiej wojny domowej” – taki cytat umieszczony w blurbie zobowiązuje. Wygospodarujcie czas na czytanie opasłego tomiszcza nawiązującego do konwencji epopei Tołstoja i do proustowskiego poszukiwania czasu utraconego jednocześnie – łatwo nie będzie, prawda? Z drugiej jednak strony trzeba przyznać uczciwie, że wiedza przeciętnego Polaka na temat wojny domowej w Hiszpanii jest wyjątkowo uboga. Wiemy mniej więcej tyle, że to był taki poligon II wojny światowej, że komunizm Hiszpanom nie wyszedł i że w efekcie władzę przejął Franco z falangistami, ku zgrozie Orwella i reszty Zachodu. Warto sobie pouzupełniać braki.

 

Powieść Moliny może służyć do tego idealnie. Hiszpański autor traktuje historię upadku Republiki w sposób daleki od podręcznikowego – nie mówi nic albo mówi bardzo niewiele o postępach na froncie wojny domowej i przełomowych dla tego okresu wydarzeniach, natomiast skupia się na codzienności, dlatego też czytelnik jest w stanie całkiem precyzyjnie określić, jak wyglądał zwykły dzień w Madrycie oczekującym na nadejście Falangi.

 

Tu właśnie tkwi siła książki – dzięki mistrzowsko zarysowanym postaciom drugoplanowym jesteśmy w stanie zrozumieć, jakie przesłanki towarzyszyły wcale nie takim oczywistym, jak mogłoby się dziś wydawać, wyborom – socjalizmu, komunizmu, faszyzmu. I nie ma tu krzywdzących uproszczeń typu: szlachetny rewolucjonista – krwiożerczy faszysta. Najczęściej i jeden, i drugi jest smutnym, egoistycznym, przepełnionym wstrętem do sąsiada, nic nie znaczącym poza swoim oddziałem/kolektywem szarym człowiekiem. Dlatego bojowi komuniści wciąż ściskają przed burżujami czapki, a falangiści to po prostu mało zdolni chłopcy z dobrych domów, którzy szukają winnych swoich życiowych niepowodzeń.

 

Powieść hiszpańskiego pisarza jest bardzo plastyczna, świetnie osadzona w codziennych realiach, oparta na szczególe. Molina skupia się np. na takich detalach jak brak mleka, dotkliwie dotykający naród chronicznie cierpiący na próchnicę i choroby wynikające z niedoboru wapnia (co bardzo martwi Juana Negrína, jednego z najświatlejszych przywódców Republiki). Dlatego powieść hiszpańskiego autora bardziej przypomina okupacyjne wspomnienia Białoszewskiego czy Bratnego niż epopeję. I trochę szkoda, że Molina na tym nie poprzestał.

 

Bo We mgle czasów (wiem, okropny tytuł) to książka spreparowana według najlepszego przepisu na epopeję właśnie. A przepis ten mówi, że jeżeli już mamy historię rozgrywającą się w czasach dla danego narodu przełomowych, to trzeba do niej wrzucić bohaterów heroicznych (amerykańska żydówka Judith Biely, której matka przez całe życie ciułała każdego centa, by córka mogła zwiedzić Europę, a która nie poprzestaje na wspaniałych wojażach i postanawia naprawić świat, wracając do upadającej Republiki) i poruszającą intrygę miłosną.

 

I tu leży pies pogrzebany. Miłość Judith Biely i Ignacio Abela nie jest ani wzniosła, ani heroiczna. To raczej kronika małżeńskiej niewierności, rozgrywająca się w małym brudnym hotelu, kiedy świtają tapety. O ile na co dzień bliższa mi jest estetyka Świetlickiego niż Herberta, w przypadku powieści Moliny nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś nie gra. Bo czuję, że zamiar był inny. Że miało być wzniośle i wzruszająco, a przy tym na poziomie, że Judith miała być taką Magą współczesnej hiszpańskiej literatury, a Ignacio Abel miał wryć się w pamięć zbiorową równie mocno, jak bohaterowie Cortazara i Llossy. Wyszło melodramatycznie, jak w nowym polskim kinie historycznym (te wszystkie Bitwy warszawskie i inne flaki z olejem) albo hollywoodzkich ciągutkach.

 

Próbka miłosnego języka: Chcę, żebyśmy dalej rozmawiali. Jestem tutaj z tobą i nie mogę uwierzyć, że to prawda. Wyobrażałem sobie tyle razy, że znowu cię spotykam, i rozmawiamy, rozmawiamy, nie czując zmęczenia ani nie milknąc. Cały czas wyobrażałem sobie to wszystko, co ci powiem, kiedy znowu cię zobaczę, to wszystko, co muszę ci powiedzieć. Myślenie oznacza rozmowę z tobą. I tak dalej. Cały ten bełkot wypełnia stronę nr 810. Osiemset dziesięć! Czy naprawdę macie w sobie tyle samozaparcia, żeby do tej strony dobrnąć? A jeszcze 36 stron do końca.

 

I dlatego też We mgle czasów to tylko próba epopei, w dużej mierze nieudana. Gdyby książkę odchudzić o jakieś 300 stron, wyszedłby bardzo ciekawy fresk historyczny w zajmujący sposób opowiadający na nowo historię hiszpańskiej wojny domowej. Molina jednak bardzo chciał napisać hiszpańską Wojnę i pokój, ale bez intrygujących postaci i ciekawej historii miłosnej. Zupełnie niepotrzebnie. Bo wszystko, co się pomiędzy dziejami Ignacia i Judith w tej książce opowiada, jest ze wszech miar warte uwagi. Tylko sobie trzeba te partie z książki samemu powycinać.

 

Warto spróbować, trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość.

 

(PS. Polskie wydanie dodatkowo psuje zupełnie bezsensowna okładka. Na zdjęciu jest straszy pan z parasolem, jakby to miała być historia typu Miłość stulatka albo Tam, gdzie rosną poziomki. Na litość boską, główny bohater nie skończył pięćdziesiątki i ma burzliwy romans na koncie. Najpierw czytamy, potem wybieramy fotkę.)

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Like Reblog Comment
review 2014-09-22 19:51
Jak nie mieć ciastka i nie zjeść ciastka - „Zbłocona” Joyce Carol Oates
Zbłocona - Joyce Carol Oates

W jaki sposób liberalne z samej zasady środowiska akademickie reagują na nagłą ekspansję radykalnego konserwatyzmu? Czy ich dramatyczna polaryzacja nie wpływa przypadkiem destrukcyjnie na sposoby prowadzenia dialogu? Czy coraz wyraźniejszy rozłam na skrajnie od siebie odległe frakcje polityczne nie osłabia siły oddziaływania środowisk naukowych na zwykłych zjadaczy chleba, i tak przecież karygodnie marginalnej? Nie, tym razem nie są to próby opisania kłótni na wydziałach humanistycznych polskich uczelni. Takie dylematy padają w książce Zbłocona Joyce Carol Oates, jednej z bardziej znanych współczesnych pisarek amerykańskich, wydanej w Stanach w 2012 roku, a u nas kilka miesięcy temu.

 

A mogłoby się wydawać, że awantury na poznańskim UAM-ie i innych uczelniach polskich to nasza narodowa specjalność ostatnich lat. Oates pokazuje, że dyskurs polityczny w Stanach był jeszcze gwałtowniejszy. Do klasycznego zestawu składającego się z nacjonalizmu, homofobii i obrony życia poczętego doszła tam polityka republikańska, której najwyraźniejszym przejawem było wypowiedzenie przez Busha wojny z terroryzmem. I stąd też autorka zastanawia się, w jaki sposób najlepsi humaniści z obozu konserwatywnego, charakteryzujący się nierzadko niezwykłą wiedzą i zdumiewającą przenikliwością, mogli usprawiedliwiać agresję na Irak w imię świętej wojny. Poddaje też analizie „dni Szoku i Trwogi”, zdumiewająco przypominających blitzkrieg połączony z psychologicznym oddziaływaniem akcji „Pustynna Burza”. A przy okazji autorka porusza takie problemy, jak programowy antyfeminizm uznanych środowisk naukowych, upolitycznienie uniwersytetów i skrywany, ale wciąż obecny na nich rasizm.

 

Dlaczego jednak książka jako całość się nie broni? Bo refleksje na temat amerykańskiej polityki i kwestii społecznych, w tym mocno podkreślone stanowisko antywojenne, rozmywają się w sążniście rozciągniętej i często po prostu nieciekawej historii, pełnej miłosno-egzystencjalnych rozterek głównej bohaterki, tytułowej „Zbłoconej” - pani rektor, swoją drogą. A że te miłosne przygody są tak pasjonujące, jak uniesienia doktora Judyma, to jasno stąd wynika, że książkę można było bez żalu o jakieś 150 stron okroić.

 

Ale najgorsze przed nami. Joyce Carol Oates słynie z tego, że do swoich książek wprowadza nastrój grozy, mrożące krew w żyłach opisy bezmyślnego okrucieństwa (wiadomo, na każdym amerykańskim zadupiu musi się znaleźć jakiś degenerat, na przykład taki zamykający małe dzieci w lodówce) i sugestywne opisy rozsypujących się dziur zabitych dechami, jakby rodem z Cormaca McCarthy'ego. Tutaj mamy historię pani rektor, którą we wczesnym dzieciństwie chora psychicznie matka próbowała utopić w błocie. Stąd określenie „Zbłocona”, pieszczotliwie „Zbłotka”. Jak dla mnie – trochę to banalne.

 

Przypomina mi się powieść Nicka Cave'a Gdy oślica ujrzała anioła, której narrator znajdował się w takiej nieprzyjemnej sytuacji, że tonął w błocie. I dlatego też wypowiadał się z rozdziału na rozdział coraz bardziej bełkotliwie. Tyle, że Nick Cave pisał tę książkę w heroinowym ciągu, dając wyraz obrzydzeniu do świata i ludzi, natomiast Oates próbuje mniej więcej skutecznie zdiagnozować amerykańskie społeczeństwo. Cave'a można czytać dla frenetycznej, dyskusyjnej co prawda, ale ciągle intensywnej (nie)przyjemności, natomiast w Zbłoconej trudno pozbyć się wrażenia, że fragmenty, które miały wstrząsać, po prostu osłabiają przekaz tekstu.

 

Dodajmy do tego straszliwie banalny tytuł oraz wyjątkowo brzydką okładkę polskiego wydania książki, i katastrofa gotowa. Tłumaczenie zresztą też nie jest najwyższych lotów – nachalnie powtarzane słowa typu „kurde” albo „cholercia” w tych partiach tekstu, które chyba miały być pisane slangiem, zamiast szokować wulgarnością, wywołują bezradny uśmieszek.

 

Recenzent „New York Timesa” zastanawiał się niedawno nad tym, dlaczego Joyce Carol Oates, która od lat pojawia się u bukmacherów jako mocna kandydatka na literackiego Nobla, ciągle nie może przejść do prawdziwie cenionej ekstraklasy (http://www.nytimes.com/2012/04/01/books/review/mudwoman-by-joyce-carol-oates.html?smid=pl-share). I twierdzi, że to dlatego, iż autorka sama nie umie zdecydować, czy chce pisać dla czytelników szukających w literaturze celnych rozpoznań i śmiałych refleksji, także tych poświęconych kondycji współczesnych społeczeństw, czy też woli czarować nastoletnią publiczność scenami grozy. Innymi słowy, czy woli być pisarką bliższą Philipowi Rothowi, czy też wolałaby odnieść sukces jako autorka kolejnych Igrzysk śmierci. I tu tkwi pies pogrzebany. Bo okazuje się, że – parafrazując zdanie padające w co piątym amerykańskim filmie jako najwyższa życiowa mądrość – można jednocześnie i nie mieć ciastka, i nie zjeść ciastka. 

 

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

More posts
Your Dashboard view:
Need help?