„… kolory niosą znaczenia, a artyści, czasem świadomie, a czasem nieświadomie,
potrafią oddawać nimi różne uczucia.”
Zdecydowanie polecam dla wielbicieli "Pięćdziesięciu twarzy Greya", a nawet dla tych, którzy lubią romanse biurowe, ale nie mogli znieść sposobu pisania E.L. James. "Barwy miłości" to zdecydowanie biurowy romans z dobrą erotyką. Przedstawione sytuacje są tak wyraźnie opisane, że nie wiele trzeba, by móc wyobrazić sobie pomieszczenia, sytuacje, a nawet bohaterów. I jak zwykle w takich pozycjach - kończy się w miejscu, po którym czytelnik po prostu musi sięgnąć po kolejny tom. A kiedy taki się pojawi?
Książka spełnia swoje zadanie. Jest przyjemna w odbiorze. Kiedy trzeba, delikatna. Kiedy trzeba - emocjonalna. Jest i humor (zwłaszcza na początku, bo z sytuacji na lotnisku po prostu parskałam ze śmiechu), i łzy (Grace wysiadająca z limuzyny tuż po zobaczeniu gazety, czy ostatnie sceny w deszczu), i nieco wypieków na twarzy (tu chyba już nie muszę dopisków robić, o jakie sceny chodzi?). A wszystko to przedstawiony w łatwy sposób, jakże dobry w odbiorze dla czytelnika. I tak niesamowicie szybko się czyta. Przez nią zawaliłam większość nocy, bo z pewnością wciąga.
Czy polecam? Owszem. Ba, nawet polecę ją kupić i po prostu posiadać na półce jako lektura, do której wróci się za jakiś czas. Jestem pewna, że tak właśnie stanie się u mnie - wrócę do niej z pewnością. I wiem jedno - chcę jeszcze :)
Jestem tylko zła na zakończenie. To było okrutne. Jak można uciąć w takim momencie? Tak się po prostu nie robi. Pozostawia się czytelnika z tysiącem pytań i potencjalnych scenariuszy, nie wiadomo na jak długo – bo przecież nie wiem, kiedy będzie drugi tom.
Podsumowując – choć nie jestem zwolenniczką Greya, a romanse biurowe już się przejadły, po przeczytaniu tej pozycji czuję się, że tak to brzydko nazwę, totalnie rozjechana emocjonalnie.