Jaka była szansa, że polubię tę powieść? Pewnie jedna na milion.
To wcale nie jest tak, że lubię książki, które w całości są pisane z przymrużeniem oka. Uwielbiam humor, jak najbardziej, ale jako wartość dodaną, a nie jako konwencję napędzającą i usprawiedliwiającą najbardziej nawet absurdalne rozwiązania fabularne. Siadając zatem do mojej pierwszej lektury Pratchetta, godziłem się z myślą, że będzie również moją ostatnią, a nawet i jej może nie dokończę.
Tymczasem po kilku stronach...
Tak, już po kilku stronach (a właściwie po kilkunastu minutach, gdyż słuchałem audiobooka w genialnej interpretacji Macieja Kowalika), wiedziałem, że Terry Pratchett wie, jak to zrobić, żeby utrzymać mnie przy tej powieści. Poczucie humoru autora i sposób jego dozowania świetnie ze mną rezonowało, nie wpływając jednocześnie destrukcyjnie na opowiadaną historię.
To, co jednak najbardziej w tej książce potrafi mocno przykuć i już nie puścić do końca, to postacie. Niepozbawione wad, często niezbyt rozgarnięte, ale prostoduszne i błyskawicznie wzbudzające sympatię, w przeciwieństwie do inteligentnych lecz żałosnych żądnych władzy antagonistów. To dla przerośniętego krasnoluda Marchewy i dla zrezygnowanego kapitana straży Vimesa czytamy – i dla kolejnych takich postaci będziemy czytać – Pratchetta.
Szansa jedna na milion... ale może się udać!