Miały poprawić warunki życia w przestrzeni miejskiej, stały się jej największym utrapieniem. Ich niepozorny wygląd miał zostać zrekompensowany starannie przemyślaną funkcjonalnością. Pomyślane dla dużych ośrodków, dziś spotykane są nawet w najmniejszych mieścinach. Choć ich budowa miała opierać się na dokładnym planie, patrząc na ich współczesne skupiska na pierwszy rzut oka trudno zauważyć w ich umiejscowieniu jakąkolwiek logikę. Bloki mieszkalne zamiast postępu i wygody, dziś wywołują w nas raczej odwrotne skojarzenia.
Patrząc na dzisiejsze blokowiska (do niedawna jeszcze szare, dziś mieniące się wszystkimi kolorami tęczy – fenomen, do którego jeszcze wrócimy) trudno uwierzyć, że miały one ułatwiać życie ich mieszkańcom. Jeszcze z większym problemem przyjmujemy wiadomość, że te wielkie zespoły mieszkaniowe nie są produktem totalitarnego Związku Radzieckiego, lecz wywodzą się z Francji (choć i tam w latach międzywojennych rodziły się pomysły pierwszych bloków). Skąd się one wzięły? Żeby poznać odpowiedź na to pytanie musimy cofnąć się o jeden wiek. A nawet odrobinę dalej.
XIX-wieczny Wiedeń
Zacznijmy od przełomu XIX i XX wieku, czasu wielkiej rewolucji przemysłowej. Miasta bez żalu porzuciły swoje rzemieślniczo-kupieckie oblicze i pozwoliły na to, by pomiędzy rynkami, kamieniczkami i kościołami wyrosły buchające czarnym dymem fabryki. Taki potwór, szczyt nowoczesności, to w końcu nieskończenie wiele korzyści: szybsza i bardziej efektywna praca oraz wiele nowych miejsc zatrudnienia. Nic dziwnego, że miasta niczym magnes zaczęły przyciągać mieszkańców pobliskich wsi, co w rezultacie spowodowało masowy transfer ludności z obszarów wiejskich do większych ośrodków, ostatecznie prowadząc do ich przeludnienia. Kamienice pękały w szwach, na nic zdawały się budowane osiedla robotnicze. W obliczu braku schronienia, przybysze często osiedlali się w miejscach, które do zamieszkania wcale się nie nadawały. O tym, jak źle wyglądała ta sytuacja, niech poświadczy sporządzony w 1917 r. spis wiedeńskich mieszkań*. Okazało się, że 92% mieszkań nie posiada własnej toalety, 95% nie zostało podłączonych do instalacji wodociągowej, średni metraż mieszkania to 30m2, 58% mieszkańców nie ma własnego łóżka, wiele z nich żyje w ślepych kuchniach, brak okien doskwierał również i w pokojach.
Nic więc dziwnego, że głównym zadaniem ówczesnych architektów, było znalezienie wyjścia z tej uwłaczającej godności człowieka sytuacji. Uporządkowanie tak zdewastowanej tkanki miejskiej graniczyło z cudem, dlatego wielu z nich zajęło się projektowaniem zupełnie nowych założeń miejskich, różnych od tych dotychczasowych. Pomysły te nasiliły się zwłaszcza w 20-leciu międzywojennym wraz z nadejściem modernizmu, kierunku głoszącego zasadzę szeroko pojętego funkcjonalizmu. Zamiast spontanicznego rozwoju miał być przemyślany plan, wąskie alejki miały zastąpić szerokie ulice, wyłożone kamieniem place miały ustąpić miejsca pasom zieleni, a zamiast mało wydajnych domów i kamienic miały powstać bloki i wieżowce, które pomieściłby niezliczoną ilość mieszkańców, gwarantując im tym samym dogodne warunki.
Jednostka mieszkaniowa
Za ojca blokowisk powszechnie uważa szwajcarskiego architekta Le Corbusiera, który swoje oczarowanie samowystarczalnymi okrętami pasażerskimi zdecydował się uwidocznić w funkcjonalnej jednostce mieszkaniowej. Pragnął on stworzyć „maszynę do mieszkania”, miejsce, które nie będzie jedynie noclegownią (i to w dodatku mało wygodną), ale schronieniem, w którym właściciel będzie chciał przebywać. Budynek miał oczywiście być zgodny z głównymi założeniami modernizmu, zarówno z tymi gwarantującymi dostęp do światła, powietrza i zieleni, jak i z tym nawołującym do zaniechania wszelkiej ornamentacji. Choć plany stworzenia takiej konstrukcji chodziły mu po głowie już od lat 20 minionego wieku, to na ich realizację musiał poczekać aż do roku 1952. Wówczas w Marsylii stanął wsparty na słupach, 12-piętrowy betonowy blok. Jego pragnienie, by podobnie jak w przypadku okrętu i tutaj wszystkie ważne sprawy można było załatwić nie opuszczając były budynku, zostało spełnione. Wewnątrz, prócz 337 dwupoziomowych apartamentów, znalazło się miejsce na sklepy, restaurację, zaplecze sportowe i medyczne, przedszkole i żłobek a także księgarnię i hotel. Na płaskim dachu udało się wygospodarować przestrzeń na niewielką sadzawkę dla dzieci i ogród. Pasy okien zapewniły dostęp światła a ukryte w piwnicy maszyny odpowiadały za klimatyzację i ogrzewanie mieszkań. Eksperyment się udał.
Idea jednostki mieszkaniowej szybko obiegła niemal cały świat. Budynek ten wprost promieniał doskonałością – był niezwykle wydajny, a przy tym koszty jego budowy wydawały się być rozsądne. To było idealne rozwiązanie dla przeludnionych miast krajów bloku wschodniego, w tym również cierpiącej na powojenny deficyt mieszkaniowy Polski. Pomysł Le Corbusiera musiał jednak zostać poddany kilku przeróbkom. Jedno przestronne (w dodatku dwupoziomowe!) mieszkanie może pomieścić w sobie kilka mniejszych i dać schronienie większej ilości rodzin. Szybko wprowadzono również inne ograniczenia. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikały kolejne udogodnienia: balkony, okna w kuchniach, o zagospodarowaniu dachu nie mogło być nawet mowy. Z „świętej trójcy modernizmu” (słońce, przestrzeń, zieleń) zostało tylko to ostatnie zachowane w postaci trawnika i kilku nasadzeń drzew. Oszczędzono również na materiale służącym do budowy. Popularną jeszcze w latach 50. cegłę później zastąpiono tańszym materiałem gotowym. Wielka płyta co prawda wpisywała się w marzenia modernistów o składaniu domów z prefabrykatów, jednak to, co miało być symbolem postępu i nowoczesności, po kilku latach zaczęło zawodzić.
Superjednostka
Kto zawinił? Raczej nie można obarczać winą architektów, oni akurat przeważnie chcieli dobrze. Wystarczy przypomnieć sobie słynny Przyczółek Grochowski, który w zamierzeniu twórcy, Oskara Hansena, miał być idealnym miejscem do zamieszkania, jednak ograniczenia nałożone przez władzę oraz samowolna ingerencja w projekt nie pozwoliły wcielić mu ich w życie. Funkcjonalne osiedle przerodziło się w miejsce, w którym dojście do własnego mieszkania wiąże się z pokonywaniem wielu kilometrów. Nie inaczej było z katowicką Superjednostką Mieczysława Króla, która miała być polską odpowiedzią na marsylskiego giganta, czy tryskającymi zielenią Sadami Żoliborskimi Haliny Skibniewskiej. Choć w początkowej fazie o mieszkaniu w jednostce marzyli niemal wszyscy, bez względu na grupę społeczną, to jednak wkrótce zapał osłab (podobnie jak z marzeniem o małym fiacie). To, co na początku lat 60. wciąż kusiło nowoczesnością, na początku lat 90. było już utożsamiane jako siedlisko zła, mającego zgubny wpływ na młodzież (słynni „blokersi”). W Polsce eksperyment się nie powiódł.
Pruitt-Igoe
Polska nie jest osamotniona w swojej nienawiści do blokowisk. 15 lipca 1972 o godz. 15:32 w St. Louis w stanie Missouri dokonało życia Osiedle Pruitt-Igoe. Zamieszkujący je Afroamerykanie znienawidzili swój dom do tego stopnia, że zaczęli go na własną rękę demolować. Podłożenie dynamitu uchroniło budynek przed powolnym okresem rozkładu a przy okazji, zgodnie z interpretacją Charlesa Jencksa, stało się symbolicznym zakończeniem ery modernizmu. Swoją drogą to nie był ostatni budynek autorstwa Minoru Yamasakiego, który obrócił się w gruz. W 9 września 2001 roku w Nowym Jorku dwie bliźniacze wieże jego projektu spotkał równie tragiczny los.
W Polsce nie wyburzamy starych osiedli. Nie lubimy blokowisk, ale wciąż stanowią one jedyne rozwiązanie mieszkaniowe dla tych, których nie stać na dom ani na nowoczesny apartamentowiec. Zamiast niszczyć, konserwujemy. I to jak! Szare płyty zostają pokrywane taflami styropianu, który szybko zaczyna się mienić wszelkimi dostępnymi kolorami tęczy, pojawiają się geometryczne wzory a nawet ascetyczna elewacja może zamienić się w prawdziwy obrazek. W ten sposób popadliśmy ze skrajności w skrajność, depresyjna szarość przerodziła się w kicz sprawiając, że problem blokowisk wcale nie został rozwiązany i prawdopodobnie musimy się z tym pogodzić.
Retkinia, Łódź (fot. własna)
Jaki będzie dalszy los polskich bloków? W obecnej chwili trudno cokolwiek na ten temat powiedzieć. Te bardziej oryginalne (jak chociażby wspomniana już Superjednostka) z pewnością zostaną uznane za zabytki, zwłaszcza teraz, gdy tak dużo mówi się o ochronie budowli modernistycznych. Inne za pomocą murali zamienia się w dzieła sztuki, zapewniając im tym samym dłuższy żywot. A co z resztą? Czy kiedyś podzielą los Pruitt-Igoe i rozpadając się na kawałki uwolnią tak cenny w dzisiejszych czasach grunt? A może wtopiły się tak dobrze w krajobraz Polski, że nie potrafimy sobie wyobrazić już bez nich życia?
***
A już wkrótce, za sprawą książki "Bielajewo: zabytek przyszłości" wybierzemy się na spacer do pewnego rosyjskiego blokowiska, które zupełnie przypadkowo stało się inspiracją dla wielu artystów i poetów. Jak postuluje autor książki, Kuba Snopek, to miejsce powinno zostać uznane za zabytek. Czy ma rację?
Po więcej informacji na temat a) polskiej architektury PRL-u oraz b) pastelozy odsyłam do następujących książek Filipa Springera:
a) Źle urodzone
b) Wanna z kolumnadą
*Wilfred Koch Style w architekturze, Świat Książki, 2013