logo
Wrong email address or username
Wrong email address or username
Incorrect verification code
back to top
Search tags: architektura
Load new posts () and activity
Like Reblog Comment
show activity (+)
text 2016-02-02 20:31
Architekci awangardy
Lachert i Szanajca. Architekci awangardy - Beata Chomątowska

Ta pozycja zazębia się w pewnym sensie z 13 piętrami, bo pisząc o architektach działających w dwudziestoleciu międzywojennym ciężko nie wspomnieć o problemie tanich mieszkań dla robotników. Trochę też uzupełnia to, czego w drugiej książce nie ma, czyli kwestię mieszkaniową zaraz po II wojnie światowej. Oczywiście nie robi tego w pełni, bo ostatecznie nie o tym ten tytuł jest. Cieszę się jednak, że przeczytałam te dwie książki zaraz po sobie.

 

Choć już sam tytuł jednoznacznie wskazuje, że jest to głównie opowieść o życiu i pracy Lacherta i Szanajcy, to Chomątowska zdecydowała się tak szeroko zarysować tło, że całe rozdziały obywają się bez głównych bohaterów. Znalazło się tu miejsce nie tylko na dokładne prześledzenie losów rodzin tych dwóch architektów, ale też dla pozostałych członków Praesensu, dla małżeństwa Syrkuzów, dla Le Corbusiera.

 

I właśnie w tak szerokim ujęciu tematu tkwi siła tej książki, która poza dorobkiem oraz pomysłami Lacherta i Szanajcy prezentuje epokę, środowisko, dominujące w tamtym czasie idee i zmieniające się nastroje.

 

Like Reblog Comment
show activity (+)
text 2016-02-01 09:28
Kamienice, osiedla, kredyty
13 pięter - Filip Springer

Wow. Nie bez powodu wymieniano tę książkę na wszystkich listach najważniejszych tytułów zeszłego roku. Springer zaczyna mocno – od wymienienia szeregu artykułów z „Robotnika” z lat ’30 dotyczących samobójstw spowodowanych eksmisjami i bezdomnością. Prezentując sytuację mieszkaniową w dwudziestoleciu międzywojennym skupia się przede wszystkim na robotnikach, na bezdomnych, na zbyt ubogich, by pozwolić sobie na więcej niż – dosłownie – lepiankę.

To oni [burżuazja, ziemianie, inteligencja] bywali w teatrach i na dansingach, jadali u Bliklego, kupowali buty u Kielmana. I to oni zapełniają karty licznych książek poświęconych polskiej belle epoque. Dwa procent – może trochę więcej. Reszta nie zmieści się w kadrze.

Coś w tym jest – znacznie przyjemniej myśli się o kamienicach, pięknych strojach lat ’20, brukowanych uliczkach, balach. Springer prawie o tym nie wspomina, jego interesuje pozostałe 98%. Książka to doskonały opis mieszkaniowej biedy tamtego okresu – upychanie kilku rodzin w jednym pokoiku, budowanie domków ze śmieci, wydrążanie grot, rozpadające się budynki. W końcu odważne projekty architektów, które najczęściej okazywały się dalej za drogie.

 

Ale na tym książka się nie kończy. Niektórzy narzekają, że Springer zdecydował się odpuścić PRL, choć to okres niezwykle w kwestii mieszkań ciekawy, ale ja nawet rozumiem, czemu postanowił przeskoczyć od razu z dwudziestolecia do współczesności – by pokazać pewne paralele.

Strategia rozwoju kapitału ludzkiego 2020, także z 2013 roku, idzie jeszcze dalej. Jej autorzy piszą wprost, że „w Polsce problemem jest mała dostępność mieszkań (zwłaszcza mieszkań na wynajem) w ośrodkach generujących miejsca pracy”, a to z kolei powoduje, że młodzi ludzie później się usamodzielniają i później decydują się na założenie rodziny. By temu zapobiec, trzeba rozwinąć budownictwo społeczne.

A jak ta współczesność wygląda – zdajemy sobie sprawę. Kredyty na trzydzieści lat, najgorsze oczywiście we frankach. Dziury w ziemi, które nigdy nie zamieniły się w mieszkania, bo deweloper upadł. Niepewność wynajmowanego mieszkania, przenoszenie się z miejsca na miejsce, albo wręcz przeciwnie – zdziwione spojrzenia znajomych, gdy nie chce się osiąść w jednym miejscu na stałe, na swoim. Brak pieniędzy na wynajem, gnieżdżenie się po pokojach studenckich. Bezwzględność czyścicieli kamienic.

 

Ale opowieści zwykłych ludzi o ich problemach nie pełnią tu tylko roli anegdotycznej. Każda z historii mieszkańców trzynastu pięter stanowi punkt wyjścia do próby analizy patologii toczących polski rynek mieszkaniowy. Największą wartością tej książki jest właśnie zwrócenie uwagi na brak zainteresowania kolejnych rządów, brak długofalowych rozwiązań i finansowanie zupełnie nie tych projektów, co trzeba.

W krajach zachodnich sprawa wygląda zupełnie inaczej. Mieszkania wynajmuje się także od dużych instytucji, które zarządzają setkami, a nawet dziesiątkami tysięcy lokali. Są to często firmy należące do funduszy inwestycyjnych zarządzających oszczędnościami przyszłych emerytów. W polskich warunkach mogłyby to być także towarzystwa budownictwa społecznego, zwłaszcza w mniejszych miastach, do których długo nie trafią żadne fundusze inwestycyjne. Ich celem jest wynajmowanie mieszkań – im dłużej najemca zajmuje lokal i za to płaci, tym dla nich lepiej. Każda zmiana to przecież koszt. Takie instytucje są też mniej podatne na wahania rynku. W Polsce jednak taka forma wynajmu stanowi margines. Przez lata mówiło się, że przez Ustawę o ochronie praw lokatorów jest nieopłacalna.

– Paweł Sztejter, partner zarządzający w REAS w 13 piętrach

Dziwnie czyta się tę książkę siedząc na kanapie w bezpiecznym, własnym domu, bez obawy, że jedno z mieszkaniowych nieszczęść opisanych w tej książce może mi się przydarzyć. I nocując niedługo później na tejże kanapie kogoś, kto miał tego pecha.

Like Reblog Comment
show activity (+)
text 2015-12-30 13:18
Pasteloza naszych umysłów – „Wanna z kolumnadą” Filipa Springera
Wanna z kolumnadą - Filip Springer

Ktoś pisał, że mam smutne życie, żebym się zajął czymś poważnym. Bo to, jak wygląda miasto, ciągle nie jest tu sprawą poważną.

– Michał Gruda o Łodzi

Ach, jak ja lubię książki Springera. Zaczęło się od Źle urodzonych, książki o ukrytym pięknie architektury PRL-u, potem książki o Hansenach, o znikającej Miedziance. Springer ma świetne pióro, potrafi prowadzić opowieść w urzekający czytelnika słodko-gorzki sposób. Potrafi spojrzeć poza brud, porażki, ograniczenia i wydobyć piękno tego, o czym mówi. Przyszła więc dla mnie pora, by nadrobić kolejną pozycję.

 

Reklamy, szyldy, banery

 

Ale Wanna z kolumnadą okazała się książką zaskakująco przygnębiającą. Może dlatego, że choć dotyczy otaczającej nas brzydoty – wszechobecnych reklam, architektonicznych koszmarków, pastelozy budynków mieszkalnych, bezsensownie zaplanowanych osiedli, czy też raczej braku planowania – to tak naprawdę krytykuje nas, Polaków. Bo czemu w końcu winny jest płot, że wisi na nim reklama? Czemu winny hotel, że ktoś postawił u wejścia tandetne gipsowe sfinksy? Patrzymy na tę kakofonię barw, na te stylizowane na piramidy-restauracyjki i zameczki-domy weselne i się ich nie wstydzimy.

 

640px-Reklama_zewnętrzna_radek_kolakowskiReklama zewnętrzna Radek Kołakowski” autorstwa Cyrkiel-network – Praca własna. Licencja CC0 na podstawie Wikimedia Commons.

Kolumny, wieżyczki, pałace

Ludzie o łzawiących oczach. Tacy, których dotknęło nieszczęście posiadania wrażliwości estetycznej.

Niby więc chodzi o przestrzeń, ale tak naprawdę – o ludzi. O to, że niewiele nas tak naprawdę obchodzi, czy mamy ładny widok z okna, czy zabytki nie toną pod płachtami i banerami, czy będzie estetycznie, ładnie, przyjemnie. Czyta się tę książkę z narastającym uciskiem w żołądku, bo nie byłoby przecież tak źle, gdyby komuś na ładzie zależało. Ale zdaje się nie zależeć nikomu. Ani deweloperom, myślącym o kolejnych mieszkaniach, ale już nie sklepach czy przedszkolach; ani politykom, nie chcącym podpaść inwestorom; ani samozwańczym architektom, co uważają, że te greckie kolumienki i złocone gzymsy są szczytem luksusu; ani przechodniom, zwykłym ludziom, którzy muszą na co dzień ten koszmar oglądać. I tylko nielicznym oczy szczypią.

hotel_Venecia_Palace5Czemu? Hotel Venecia Palace w Michałowicach, zdjęcie ze strony Koszmary Architektury

Bo to też książka o porażkach tych, którzy próbują. Nielicznych konserwatorów zabytków, architektów, polityków, działaczy miejskich, czy tych przechodniów, co to powiedzieli „dość”. Czasem brakuje im pieniędzy i innych środków. Najczęściej brakuje odpowiednich przepisów prawnych, a te, które są nie wystarczą, by powstrzymać samowolę budowlaną, nielegalne reklamy, stawianie byle czego i byle jak nieodpowiedzialnie i bez myślenia o skutkach dla wyglądu przestrzeni miejskiej, nie wspominając o wygodzie mieszkańców. Przede wszystkim nie wystarczą, by powstrzymać ludzką arogancję, bo przekonanie, że w można wszystko, boli chyba najbardziej – to nieoglądanie się na innych, ignorowanie prawa, przerost ego. Ale niektórzy walczą. Czasem uda im się uratować jeden blok, jeden trawnik, coś zmienić. Jak nie dziś, to za pięć lat. Zmiany postępują wolno, więc niektórzy tracą zapał. Garstka się nie poddaje.

 

Pasteloza, kropkoza

Ludziom wystarczy pokazać, że nie trzeba kolorować całego bloku na pomarańczowo, że czasami wystarczą drobne akcenty, a efekt będzie silniejszy. Nikt ich tego nie nauczył, więc muszą to robić architekci.

– Marcin Kościuch

Społeczeństwo trzeba edukować plastycznie, wy od tego jesteście, bo na plastyce nikt tego nie uczył.

– L.U.C.

Spytacie pewnie – czy to jest takie ważne? Przecież te pastelowe domki takie ładne. Sporo spółdzielnia takie chce, skoro się takie ludziom podobają, to dlaczego nie? Cóż, były czasy, gdy i mnie podobały się pastelowe bloki. Bo nie było szare. Szare jest przecież złe, ponure, jak za komuny. Tylko że – cytując klasyka – tu zielone, tam brązowe wygląda jak gówno w lesie. Patrzę na znajomy trojaczek na osiedlu domków. Pierwszy segment jest zielony, drugi żółto-pomarańczowy (a może pomarańczowo-czerwony? Jeszcze te kolory po ociepleniu nie zdążyły wyblaknąć, rażą po oczach), trzeci biały i zamiast farbą, pokryty czymś co wygląda jak białe, plastikowe panele. No jak tak można? Jaki jest w tym sens?

 

z19391049Q,Blokokamienica-Elk-fot--PawelPo raz kolejny to samo pytanie – czemu? Blok w Ełku, fot. Paweł, zdjęcie z serwisu Bryła.pl, z artykułu Polisz Arkitekczer: największe kity polskiej architektury [cz. VIII] Z balkonu mam widok na blok. Długaśny i wielgaśny, pomalowany w pasy w pastelowych kolorach. Też częściowo samowola, od lat nikt nie może sobie z nią poradzić. Mieszka tam znajomy znajomego, jak opowiada, jakie tam są warunki, to się włos jeży na głowie. Patrzę na ten blok z odrobiną sympatii nawet, jak na schorowanego, kulawego psa, bo to przecież nie jego wina, że taki jest.

 

Ogrodzenia i płoty

 

Ale patrzę też na moje osiedle. Biało-szare, tu i tam ozdobnie brązowa cegła. Czy jest ładnie? Cóż, to grodzone osiedle, zupełnie inna plaga, inny problem. Ale mogło byś gorzej. Ulicę dalej też biało-szary budynek z pomarańczowym akcentem, jak w przykładzie Kościucha. Może nadchodzi jakaś estetyczna zmiana…  Oczy by szczypały mniej, gdyby blok nie stał przy wąskiej drodze, zawalonej autami, z paskudną budą kebabu i kantoru. Kantor świeci wielkim banerem. I większości społeczeństwa to nie przeszkadza, a niektórym – nawet się podoba.

 

W tej książce zabrakło miejsca na piękno. Może ten kraj nie może być piękny… a może ty, czytelniku, też byś zerwał ulotkę kredytu-chwilówki z przystanku autobusowego? Jedną tu, drugą tam i może zrobi się piękniej?

Source: agnieszkazak.com/2015/12/28/pasteloza-naszych-umyslow-wanna-z-kolumnada-filipa-springera
Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2015-06-01 11:59
Subiektywny alfabet współczesności

"B jak Bauhaus" Deyan Sudjic

 

zdjęcie-15

 

Jak czytamy w podziękowaniach autora, ta książka miała być początkowo „konwencjonalnym słownikiem”. Na całe szczęście Internet zabił ten pomysł, a wydawca podpowiedział Sudjicowi napisanie książki bardziej subiektywnej oraz osobistej. Właśnie dzięki temu tak dobrze się ją czyta.

 

„B jak Bauhaus”, mimo swojej formy, nie jest ani słownikiem, ani alfabetem. Jest raczej podróżą sentymentalną autora po świecie designu, architektury i mediów. Znajdziemy tu po trochu wszystkiego – i przybliżenie sylwetek znaczących postaci (Rozdziały o Utzonie, Sottsassie), i analizę zjawisk oraz idei (zbieractwo, forma kontra funkcja, znaczenie i oddziaływanie przedmiotów codziennego użytku), i przedstawienie współczesnych technologii i ich znaczenia dla świata (klawiatura QWERTY, YouTube, gry komputerowe).

 

Nie są to jednak suche biogramy i definicje. Jeśli Sudjic pisze o slumsach, to robi to z perspektywy własnej podróży do Indii. Jeśli pisze o tożsamości narodowej, odwołuje się do historii swojej rodziny i poplątanych losów Bałkanów. Jeśli pisze o modzie, wspomina czasy młodości i pierwszy sztruksowy krawat w turecki wzór. Sudjic pisze więc nie z perspektywy znawcy czy obserwatora (choć oczywiście mu tych funkcji nie odmawiam), a uczestnika wydarzeń. Z czytelnikiem dzieli się nie tyle faktami, co własnymi odczuciami i przemyśleniami.

 

Dla mnie osobiście najciekawsze okazały się te rozdziały, w których Sudjic opowiada o młodości w Wielkiej Brytanii. Trochę wynika to z mojego uwielbienia dla „Velvet Goldmine”, trochę z liźnięcia obrazu UK po wojnie przy okazji biografii Bowiego czy Beatlesów. Coś mnie w kolejnych dziesięcioleciach historii Wielkiej Brytanii pociąga, może muzyka, może moda, może świadomość, że nie jedna Polska musiała się podnieść po wojnie. A w sumie niewiele na ten temat czytałam, więc z radością przywitałam te fragmenty „B jak Bauhaus”.

 

Lektura była też okazją do zapoznania się z bliżej mi nieznanymi ludźmi. Ileż w końcu można słuchać o Le Corbusierze czy Gropiusie ;) Szczególnie zainteresował mnie rozdział „m jak muzeum” i sylwetka wcześniej zupełnie mi nieznanej Hilli Rebay – może kobiety niespecjalnie dla świata sztuki zasłużonej, ale intrygującej. Niezależnie jednak od tematu, Sudjic pisze wyjątkowo lekko, a konstrukcja książki sprawia, że można czytać ją nie tylko od deski do deski, ale też wybiórczo, skacząc po interesujących nas zagadnieniach.

 

Gruba i w twardej oprawie, książka może sprawiać wrażenie ciężkiej, ale w rzeczywistości jest – podobnie jak styl, którym ją napisano – lekka i piękna. Papier jest przyjemnie miękki, a pierwsze strony kolejnych rozdziałów – błękitne. I tylko zdjęć mi chwilami brakowało, bo chciałam wiedzieć, jak właściwie wygląda omawiane krzesło lub inny przedmiot, kultowe przecież. A nawet tysiąc słów nie da tego efektu, co zobaczenie designu. Zdaję sobie jednak sprawę, że wtedy książka musiałaby mieć trochę inną formułę. Z radością dostawię ją do kolekcji tytułów od Karakteru, mojego ulubionego wydawnictwa, które nigdy nie zawodzi mnie ani treścią, ani formą. Choć jedna zaskakująca rzecz zdarzyła się w tym wydaniu – w trzech ostatnich rozdziałach niebieskie strony są przesunięte i nie pokrywają się z początkami kolejnych haseł. Pozostaje mi się pocieszać, że może ten błąd dotyczy niewielkiej liczby egzemplarzy, mam więc coś rzadkiego ;)

 

„B jak Bauhaus” wydaje mi się znacznie lepszy od innej znanej mi książki Sudjica, „Języka znaków”, którą uważałam za zbyt chaotyczną. Mimo różnorodności omawianych zjawisk, postaci i przedmiotów „B” pozostaje uporządkowana i pobudzająca w podróży przez epoki i tematy. Napisana jest lekko i z pasją, osobiście i ciekawie.

Source: agnieszkazak.com/2015/05/29/subiektywny-alfabet-wspolczesnosci
Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2014-11-10 11:33
Lachert i Szanajca. Architekci awangardy

Beata Chomątowska

Wydawnictwo Czarne, 2014

 

„Polska architektura? Phi! Przecież nie dzieje się tutaj nic ciekawego. Nie dzieje, nie działo i dziać się chyba już nic nie będzie. Tam na zachodzie to mieli wybitnych architektów, a i owszem. Corbu, Mies, Wright, Gropius… A my jak zawsze w tyle, a u nas zawsze posucha”.

 

Słysząc wypowiedzi tego typu znawcom architektury międzywojennej włos się jeży na głowie, a czołowi architekci II RP przewracają się w grobie. Nie działo się nic? W tyle? Posucha?

 

Modernizm wraca do łask, jednak atakuje nas od złej strony. Młodzież stara zrozumieć idee socjologiczno-filozoficzne, które zrewolucjonizowały sposób odbierania budynków i ich funkcji na początku minionego wieku, patrząc na nie przez pryzmat zagranicznych (czytaj zachodnich) wielkich architektów, zupełnie ignorując to, co działo się wówczas w ich własnym kraju (bo przecież nie działo się tutaj nic ciekawego). Polscy reportażyści wychodzą nieco naprzeciw zapotrzebowaniu na odczarowanie „nijakiej” architektury polskiej – najpierw Filip Springer przywrócił na salony Hansenów, teraz Beata Chomątowska przedstawia nam dwóch innych, nieco już zapomnianych, architektów – Bohdana Lacherta i Józefa Szanajcę.

 

Lachert i Szanajca. Architekci awangardy to na pierwszy rzut oka biografia tandemu niezwykle uzdolnionych architektów okresu II RP, osób wyjątkowo otwartych na nadciągający nie tylko z zachodu, ale również i ze wschodu powiew awangardy. Szybko jednak czytelnik przekonuje się, że nie są to jedyni bohaterowie na których skupiła się autorka. Jedna po drugiej zaczynają pojawiać się kolejne postaci związane ze środowiskiem polskiej awangardy, które nie zadowalają się rolą postaci drugoplanowej i bezczelnie wypychają się przed szereg, zostawiając w tle tytułową parę artystów. Będąc mniej więcej w połowie książki zaczęłam się zastanawiać, czy może nie lepiej byłoby ją nazwać „Lachert, Szanajca i inni. Środowisko awangardy II RP”, bo jednak szczegółowość, z jaką Chomątowska prezentuje sylwetki koleżanek i kolegów architektów, nieco wykracza poza ramy zwykłego zarysowania kontekstu.

 

Czy to źle? Oczywiście, że nie. Czytelnik otrzymuje bowiem więcej, niż się spodziewał. Miał przeczytać o losach i twórczości dwóch architektów, a w ten sposób ma możliwość zapoznać się (i to całkiem dogłębnie) z niemalże całym środowiskiem awangardy międzywojnia, z postaciami, które kolejno tworzyły Blok i Praesens. Strzemiński, Szczuka, Syrkusowie, Brukalscy – to zaledwie część nazwisk, które będą przewijać się nieustannie w tej książce. To artyści, którzy pragnęli wprowadzić najświeższe trendy do odradzającego się państwa. Ich nowoczesne bryły, maszyny do mieszkania, musiały stawić czoła masowo wznoszonym patriotycznym dworkom, co nie było ani łatwe (ach ta wiecznie żywa Sarmacja), ani też nie niemożliwe. Choć na naszej polskiej ziemi faktycznie nie znajdziemy tak barwnych i jednocześnie odkrywczych postaci, jak chociażby Le Corbusier czy Walter Gropius, to jednak nad Wisłą zaczęli pojawiać się może nie tyle ich godni naśladowcy, co raczej krzewiciele ich rewolucyjnych pomysłów.

 

Obraz środowiska architektów ukazany przez Chomątowską wyraźnie udowadnia, że Polacy nie byli jedynie ślepymi kopistami zagranicznych autorytetów, ale ich głos liczył się również na arenie międzynarodowej. Nasi delegaci byli obecni na światowych kongresach i wystawach, brali udział w konkursach architektonicznych, a co niektórzy mogli się nawet pochwalić osobistą znajomością z samym Le Corbusierem. Autorka starannie wynotowuje te wszystkie większe i drobniejsze osiągnięcia naszych artystów, pokazując tym samym, że Polska nie była krajem tak zacofanym, jak nam się to wydaje. A że nowy styl w pełni nie rozwinął tutaj swoich skrzydeł? Na to też autorka stara się znaleźć odpowiedź, pokazując, że życie architekta to nie droga usłana różami, ale sieć kolejnych konfliktów, nie tylko na linii artysta-biurokracja, ale również tych wynikających w środowisku artystycznym (awangarda awangardzie nie jest przecież równa).

 

Lachert i Szanajca. Architekci awangardy to książka, którą zdecydowanie warto sięgnąć. Para tytułowych bohaterów to jedynie oś, wokół której toczy się ciekawa narracja przenosząca czytelnika w sam środek wydarzeń sprzed 80-90 lat. Chomątowska zadbała nie tylko o to, by całość czytało się z niemal zapartym tchem, ale również, żeby zmieścić w tym stosunkowo niewielkim tomie (325 stron) tak wiele cennych i w wielu przypadkach niezwykle szczegółowych informacji. Wspomniany już Filip Springer mówiąc o tej książce wspomina o łataniu luk w historii polskiej architektury. Choć nie możemy w tym przypadku mówić o wyczerpaniu przez autorkę tematu (to w końcu zaledwie biografia/reportaż, a nie wnikliwe opracowanie historyczne), to jednak można przyjąć, że kolejna karta z zapomnianą historią polskiej sztuki została odkryta i po raz kolejny zapomnianym artystom oddano należyty hołd.

More posts
Your Dashboard view:
Need help?