Kiedy myślimy: Grecja, oczami wyobraźni widzimy skąpane w słońcu plaże, błękitne niebo, lazurową wodę mórz sąsiadujących z lądem oraz antyczne budowle. Jeśli oglądamy serwisy informacyjne, to o Grecji możemy także pomyśleć w kontekście politycznym. Natomiast będąc po lekturze książki Marty Guzowskiej „Wszyscy ludzie przez cały czas”, dostarczymy naszej wyobraźni kolejnych bodźców. Grecja nie będzie już tylko rajem z folderu turystycznego jakiegoś biura turystycznego, czy krajem pogrążonym w kryzysie finansowym, ale zacznie nam się jawić także jako mroczna przestrzeń, godna uwiecznienia w kryminale noir. Dzieje się tak, ponieważ Marta Guzowska akcję powieści umieściła w czasie, w którym greckie wyspy nie są oblegane przez turystów, czyli w porze wiosennej. Jest chłodno, wilgotno i ponuro. Idealny czas, aby na jednej z greckich wysp zaczęła snuć się misterna fabuła kryminalna, obfitująca w zdarzenia, dzięki którym czytelnikowi zostałaby przybliżona mentalność greckiego społeczeństwa. Duży plus więc za wybór pory roku, w której dzieje się akcja.
Ale fabuła potrzebuje także bohaterów. Krwistych, oryginalnych i najlepiej takich, z którymi czytelnik mógłby się identyfikować, lub do których mógłby zapałać szczerą sympatią. Przy czym bohater wcale nie musi być osobą sympatyczną. Mamy więc Mario Ybla, światowej sławy antropologa, dla którego kości nie mają żadnych tajemnic. Jaki jest Mario? To ekscentryk nie szanujący norm komunikacji międzyludzkiej – opryskliwy i mówiący bez ogródek, zwykle zrażający do siebie interlokutorów. Trzeba jednak przyznać, że to oryginał wyraźnie wybijający się na tle innych bohaterów kryminalnych. Za to także należy się duży plus, bo nie jest łatwo stworzyć oryginalnego bohatera kryminalnego. Większość powieściowych detektywów – chociaż Mario wcale nie jest detektywem – jest ulepionych zazwyczaj na tę samą modłę: alkoholik z nieułożonym życiem osobistym, pracoholik, świetny śledczy. Mimo że Mario także ma problemy z alkoholem, a jego życie osobiste leży w gruzach, jak po silnym trzęsieniu ziemi, to jest coś, co go wyróżnia. Różnica tkwi w specyfice języka, którym posługuje się antropolog. Jestem przekonana, że nie jeden czytelnik bawił się przednio czytając dialogi, w które wdawał się Mario.
I niestety. Chociaż bardzo bym chciała, plusy ostatniej powieści Marty Guzowskiej na powyższych dwóch według mnie się kończą. Wprawdzie mamy Grecję w porze idealnej dla konwencji kryminalnej, to zupełnie nie czujemy mrocznego klimatu. Pozostaje wrażenie nie wykorzystanego potencjału. Klimat budują przede wszystkim przestrzenie i ludzie, kultywowane przez nich tradycje. Mimo że uczestniczymy w greckim pogrzebie, jesteśmy świadkami obchodów Wielkiego Tygodnia, to po lekturze książki wcale nie jesteśmy bogatsi o wiedzę na temat specyfiki tych obrządków w Grecji. Nie widzimy także uroku greckiej wyspy. Oczywiście autorka w posłowiu pisze, że: „Problem z pisaniem kryminałów polega na tym, że nie można się za bardzo zachwycać pięknem otoczenia. A problem z pisaniem kryminałów z Mariem Yblem, który opowiada historie w pierwszej osobie liczby pojedynczej, a do tego jest ponurym frustratem, polega na tym, że nie mogłam w tej powieści pokazać, jak bardzo kocham Grecję”, ale nie można się z nią zgodzić. Na przykład zachwyt rodzimymi górami autorów „Ślebody” jest w ich powieści tak wyczuwalny, że sugestywnie oddziałuje na czytelnika i zupełnie przeczy twierdzeniu, że w kryminałach nie można zachwycać się pięknem otoczenia. Można. Do tego w sposób w ogóle nie przyćmiewający intrygi kryminalnej. Ponadto mając nawet bohatera frustrata, mówiącego w pierwszej osobie, można przecież pokazać urok miejsca, w którym się on znajduje. Nawet jeśli będzie je opisywał z charakterystycznym sarkazmem, to inteligentny czytelnik zrozumie. Ale to tak na marginesie.
Natomiast Mario Ybl, mimo że reprezentuje typ bohatera kryminalnego szczególnie przeze mnie lubianego (uwielbiam antropologów, medyków sądowych i policyjnych profilerów), to nie do końca przypadł mi do gustu. Oczywiście nie chodzi mi tylko o subiektywne odczucia, ale także pewne niedociągnięcia w konstrukcji postaci. Odniosłam wrażenie, ale mogę się mylić, że w zamyśle Ybl miał być kimś w rodzaju geniusza w swojej dziedzinie. Nie łatwo jest stworzyć bohatera-geniusza, jak twierdził Arthur Conan Doyle – autor genialnego Sherlocka Holmesa, więc wiedział o czym mówi. I Mario faktycznie nie jest genialny. A przynajmniej nie udowadnia tego ani błyskotliwością, ani umiejętnościami. Słyszymy tylko, że jest najlepszym profesorem antropologii, ale nie widzimy go w autentycznej akcji. Chyba że za błyskotliwość uznamy jego złośliwości, a za autentyczne działanie znajomość nazw poszczególnych kości. Bo z dialogów tak naprawdę wypływa nie tyle humor, a zwykła złośliwości, której daleko do finezyjnego dowcipu.
Nie efektowna jest również intryga kryminalna. Morderca wyskakuje nam na końcu jak diabeł z pudełka, czy królik z kapelusza. Jesteśmy zdziwieni, ale nie zaskoczeni. I nie wierzymy. Motywacje morderców z reguły są niezrozumiałe dla ludzi o zdrowej psychice, ale zazwyczaj staramy się je zrozumieć poprzez czytanie kryminałów właśnie. Dzięki ostatniej powieści Marty Guzowskiej na pewno nie będziemy bliżej takiego zrozumienia. Psychologia postaci nie jest tutaj nawet powierzchowna, bo w ogóle jej nie ma.
Ponadto jest tu kilka spraw, które sprawiają wrażenie naciąganych, wręcz na siłę wmanewrowanych w akcję, aby ją tylko popchnąć do przodu: oglądanie zdjęć przez antropologa na miejscu, podczas gdy logika nakazywałaby przesłanie ich uprzednio mailem, aby nie wpakowywać się w niepotrzebne koszta (zwłaszcza, że finansowanie samych wykopalisk i tak nie jest szczodre); dziwna gra internetowa, którą prowadzi Karl; histeryczna reakcja Poli na wieść o tym, że Mario zamierzał pójść do łóżka z jedną z archeolożek (ta histeria jest trochę nie zrozumiała zważywszy na fakt, że uprzedni wyskok Maria z Aliki na Poli nie zrobił żadnego wrażenia)… Oczywiście ktoś mógłby mi teraz otworzyć książkę Guzowskiej na siódmej stronie i wskazać palcem motto („Nie żądam, żebyś mi wierzył. Po prostu opowiadam”). Tylko, że to nie chodzi o kwestię wiary, ale pewne złudzenie autentyczności. Autor może zabrać czytelnika nawet na księżyc i pokazywać mu tam życie jakiejś społeczności, a czytelnik wcale nie musi, a nawet nie powinien, w to wierzyć, ale powinien mieć wrażenie, że świat przedstawiony jest logiczny. Gdybym była złośliwą recenzentką, zakończyłabym w tym miejscu cytatem z książki (takim: „Możesz oszukać wszystkich przez jakiś czas, albo kilka osób przez cały czas, ale nie zdołasz oszukiwać wszystkich ludzi przez cały czas”.), ale nie jestem. Staram się tylko być uczciwym czytelnikiem, zawsze piszącym o swoich wątpliwościach.
Podsumowując, „Wszyscy ludzie przez cały czas” jest właściwie powieścią tylko o Mario Yblu. On tu jest najważniejszy. Czytelnicy, którzy pokochali ekscentrycznego antropologa z pewnością będą zachwyceni. Ja jednak z ciekawością przeczytałabym książkę, w której Maria byłoby mniej, więcej natomiast Grecji, archeologii (wszak autorka jest doktorką archeologii! Ależ to byłoby ciekawe!) i psychologii.
Na koniec jeszcze dwie uwagi techniczne. W tekście wiele razy pojawiają się wtręty w języku greckim, które nie zostały przetłumaczone, a jak mniemam, większość czytelników nie zna greckiego, więc pozostają one dla większości czytających po prostu niezrozumiałe. Krytyczne uwagi należą się także korekcie. Literówki zdarzają się nawet w najlepszych wydawnictwach, więc zazwyczaj staram się je bagatelizować. Jednak to już druga książka firmowana nazwiskiem dwóch tych samych korektorek, w której pojawiają się podobne błędy, zwracam więc na nie uwagę, kończąc tym samym moje omówienie.