Mniej więcej raz na miesiąc mam ochotę rzucić wszystko w cholerę i wyjechać do Nowej Zelandii. Zaraziła mnie tym pomysłem przed laty dziewczyna, z którą się szczęśliwie ożeniłem, więc marzenia snujemy sobie od czasu do czasu razem – a, niech to wszystko szlag trafi, na pewno czekają na nas w Nowej Zelandii. W mojej wyobraźni jest to taka baśniowa kraina, w której jest dość ciepło, ale są malownicze góry z białymi szczytami, w strumykach płynie krystalicznie czysta woda, a rzekami pływają ludzie przebrani za hobbitów, bo właśnie kręcą kolejną ekranizację jakiejś książki Tolkiena. W dodatku nie ma tam jadowitych zwierząt, które uprzykrzają życie mieszkańcom sąsiedniej Australii. Tam musi być pięknie.
Wszystko, co lśni Eleanor Catton to książka podejmująca próbę odnalezienia i sformułowania mitów założycielskich Nowej Zelandii. Autorka dokonuje tego wyłącznie poprzez misternie skonstruowaną fabułę – nie ma żadnych dygresji, żadnych dłuższych opisów ani refleksji społeczno-historycznych. Jest za to zapierająca dech w piersiach skomplikowana siatka intryg, relacji międzyludzkich, namiętności. Celowo używam wzniosłych słów. Wszystko, co lśni to książka inspirowana wielkimi narracjami XIX-wiecznymi – Dickensem, Tołstojem, powieściami łotrzykowskimi i podróżniczo-przygodowymi – w przypadku których słowo „namiętności” jest jak najbardziej na miejscu.
Powieść Eleanor Catton stanowi przy okazji idealny przykład powieści postmodernistycznej. A właściwie postpostmodernistycznej, bo nie kierującej uwagi czytelnika na konstrukcję ani intertekstualne odniesienia (szczęśliwie brakuje jej autoreferencyjności), ale na samą historię. Eksperyment formalny jest tu po prostu czymś zupełnie naturalnym i nie powinien nikogo dziwić. Nie zachwycamy się tym, że autorka wspaniale poszatkowała fabułę na mniejsze kawałki (wciąż próbują tym rzekomo świeżym sposobem przykuwać uwagę widzów autorzy średnich filmów z nurtu kina autorskiego), tylko współczujemy skrzywdzonej bohaterce i źle życzymy podłym oszustom. Tak samo, jak robili to przed 150 laty czytelnicy Tajemnic Paryża i Nędzników. Dlatego właśnie równie dobrze można uznać autorkę za spadkobierczynię autora Bakunowego faktora (konstrukcja książki, stylizowane na dziewiętnastowieczne streszczenia rozdziałów na początku każdego z nich, pociąg do trawestacji), jak i Wiktora Hugo.
Rzecz jasna, dziś nie da się całkowicie wrócić do idei dziewiętnastowiecznej powieści, której autorzy wierzyli w to, że potrafią całościowo objaśnić opisywany świat. I że w ogóle da się świat rozpoznać i opisać. Pisarka XXI-wieczna już w to nie wierzy i dlatego w konstrukcję fabularną wplata np. rozterki Chińczyka, który zna tę część prawdy, której nie znają inni, ale nie umie jej wytłumaczyć, bo nie zna dobrze angielskiego. I na tym niedopowiedzeniu opiera znaczną część intrygi.
Z niedokończonych, niekompletnych, przekłamywanych przez kolejnych bohaterów historii autorka snuje opowieść o początkach Nowej Zelandii. Jak się okazuje, jest to kraj zakładany głównie przez oszustów, złodziei, morderców, prostytutki, nieuczciwych polityków i – rzecz jasna – poszukiwaczy złota, czyli uciekinierów z dawnego świata, pośród których każdy skrywa jakąś tajemnicę. Przeważnie nieprzyjemną.
Co z Maorysami? Ten wątek również się pojawia – rdzennego mieszkańca wysp nikt nie rozumie. Dlaczego Te Rau Tauwhare całe swoje życie poświęca na poszukiwanie zielonych kamieni zamiast złota? Jakie sakralne znaczenie ma dla Maorysa ten kamień? Tego się nie dowiemy, bo pozostałych bohaterów nic a nic to nie obchodzi. Poza Crosbiem Wellsem, ale od niego niczego już nie usłyszymy, po poznajemy go jako trupa.
Po lekturze Wszystko, co lśni Nowa Zelandia już nie wydaje mi się krajem rajskich wysp, szemrzących strumyków i hobbitów, tylko czymś w rodzaju bardziej zacofanych stanów USA – tych, w których żyją praprawnuki poszukiwaczy złota, religijnych fanatyków i barmanów obsługujących speluny z drewnianymi wahadłowymi drzwiami. Tacy, którzy wciąż wyglądają na domokrążców sprzedających Biblię, jak sto lat temu (świadomie nawiązuje do takiego wizerunku Nick Cave w swoim purytańskim garniaku z przyciasnymi spodniami).
Ale i tak wciąż mam nadzieję, że uda nam się rzucić wszystko i wyjechać do tej Nowej Zelandii. W końcu dziwaków i szaleńców nie brakuje nigdzie, a pod naszą częścią nieba też dzielimy przestrzeń z ludźmi o korzeniach, których wolelibyśmy nie zgłębiać.
PS. O wpływie gwiazd i planet na losy bohaterów celowo nie piszę nic, bo się na tym nie znam, ale zdradzę tylko, że zabawa w śledzenie horoskopów, do jakiej Eleanor Catton zaprasza czytelnika, jest przednia. Autorka w wywiadzie przyznała, że folder założony w komputerze tylko po to, by planować warstwę książki opartą na horoskopie, był najcięższy. Opłacało się.
www.facebook.com/literaturasaute