logo
Wrong email address or username
Wrong email address or username
Incorrect verification code
back to top
Search tags: Wydawnictwo-Literackie
Load new posts () and activity
Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2015-09-06 19:31
Speaking in Tongues, czyli „Drach” Szczepana Twardocha
Drach - Szczepan Twardoch

Trudno się nie cieszyć, gdy młody, przystojny i do tego nieźle zarabiający pisarz wydaje bardzo dobrą książkę. Przyznam też, że zdecydowanie lepiej wpływają na moje samopoczucie wieści, że dobry pisarz może np. zostać twarzą Mercedesa i mieć z tego frajdę, niż smutne zdjęcia z podpisem przez cały rok pisała książkę i zarobiła sześć osiemset. Dlatego niezmiennie cieszą mnie wszystkie obserwowane w różnych zakątkach internetów pozytywne głosy o Drachu Twardocha – że to doskonała narracja, że to śląska epopeja, że to polska literatura współczesna bez kompleksów. I bardzo dobrze.

 

Trzeba przyznać, że nowa książka Twardocha genialnie wpisuje się w zapotrzebowanie czytelników na ambitniejszą, bo wymagającą zaangażowania, porządną narrację. A o tym, że takie zapotrzebowanie jest bardzo silne świadczy m.in. popularność Cabrego, przereklamowanego niedawno jako pisarza arcydzielnego. Powiedzmy sobie bez kompleksów – Twardoch w niczym mu nie ustępuje, a w moim odczuciu znacznie Cabrego przewyższa. Bo nie popada w megalomanię i sprawnie omija płycizny, które momentami niebezpiecznie przybliżały Wyznaję do granicy, za którą zaczyna się Coelho.

 

Skąd karkołomne skojarzenie Dracha z Wyznaję Cabrego? Podobnie jak pisarz z Katalonii, Twardoch powołuje do życia kilkadziesiąt postaci, których losy opowiadane są symultanicznie. Nie tylko przy całkowitym zaburzeniu chronologii, ale nierzadko w ogóle pozbawiając czytelnika choćby cienia szansy na to by orientować się, kto kiedy coś ważnego robi i jakie to będzie miało znaczenie np. na losy jego prawnuka. Twardoch potrafi opowiadać o okopach pierwszej wojny światowej, rodzeniu dzieci podczas powstań śląskich, piciu eteru w kopalni, kupowaniu designerskich mebli w 2014 roku i śmierci w Mauthausen w tym samym czasie. W obrębie jednej strony, jednego akapitu, a czasami nawet w jednym zdaniu. A co najważniejsze – dobrze mu to wychodzi.

 

Prawdopodobnie efekt nie byłby taki dobry, gdyby nie dystans narratora (siedzącego gdzieś pod ziemią, a właściwie utożsamionego z nią Dracha – Smoka, Behemota i Matki Ziemi jednocześnie) do opowiadanych wydarzeń. Drachowi jest wszystko jedno, czy ktoś się rodzi czy umiera, z jednakową obojętnością relacjonuje historie miłosne i sceny okrucieństwa z czasów wojny (pierwszej i drugiej) oraz powstań śląskich. Dzięki temu unikamy zarówno taniego patosu (np. Cabre), jak i odpychającego naturalizmu (np. Chutnik).

 

Ale to nie ma żadnego znaczenia – ta najczęściej powtarzająca się w nowej powieści Twardocha fraza wieńczy wszystkie najważniejsze wątki snutych przez niego historii. To jednak sprawia, że Drach mimo wszystko niespecjalnie nadaje się na epopeję. Śląska epopeja, jak się określa Dracha w publicystyce papierowej i internetowej, wymagałaby nadania wszystkim postaciom i wszystkim wydarzeniom ogromnej wagi, a nie odbierania im znaczenia. Tekst Twardocha nie przypomina w swojej wymowie filmów Kutza, ale to naprawdę nie działa na jego niekorzyść. Tyle, że na epopeję trzeba jeszcze trochę poczekać.

 

Drach to przede wszystkim znakomity język. Twardoch stosuje symultanicznie literacką polszczyznę, język niemiecki, archaiczny śląski dialekt (język wasserpolski) i uwspółcześnioną gwarę śląską. Nie robi żadnych przypisów, czasami tylko parafrazuje trudniejsze zdania w mowie pozornie zależnej, co w nieznacznym tylko stopniu ułatwia czytelnikowi zrozumienie dialogów. Dzięki temu czytelnik jest w pełni zanurzony w świecie, w którym pomieszanie narodowości, tożsamości i języków było doświadczeniem codziennym. Co w burzliwych czasach naprawdę nie ułatwiało niczego. Bohaterowie Twardocha mówią językami – ale nie językami ludzi i aniołów, lecz językiem pacjentów szpitala dla psychicznie i nerwowo chorych (który zresztą się w Drachu pojawia).

 

Co mi przeszkadza? Nie wszystkie historie przedstawione w Drachu wydają mi się równie interesujące. Losy Josefa Magnora w okopach I wojny światowej mają się nijak do rozterek Nikodema, współczesnego architekta od którego odchodzi kochanka – a zasada rónoważności wszystkich wydarzeń jest w powieści nadrzędna. Może dla obojętnego wszystkiemu Dracha-Narratora cierpienie Josefa i dramat rodzinny Nikodema są rzeczywiście równie nieistotne, ale dla głodnego opowieści czytelnika niezupełnie. Moim zdaniem w tych partiach powieści, które dotyczą współczesności, Twardoch po prostu przynudza.

 

Poza tym przeszkadza mi w Twardochu fascynacja zabawkami dla dużych chłopców – bronią i samochodami (tak się składa, że zupełnie mnie to nie interesuje, a Twardocha momentami ponosi i wtedy opisy silników stają się trochę męczące). Przeszkadza mi też wyraźnie androcentryczna konstrukcja świata, w którym kobiety są po to, by czekać na mężczyznę albo od niego odchodzić. Trochę nudne te dziewczyny u Twardocha, a mogłyby być naprawdę interesujące (jest tu np. nimfetka Caroline i w mityczny niemal sposób dążąca do ocalenia rodziny Valeska).

 

Ale też z tym większą ciekawością czekam na następne książki Twardocha. I jestem bardzo ciekaw, dokąd go jego fascynacja historią i językiem zaprowadzi. Na razie mamy ze sobą po drodze.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2015-07-17 21:25
Modlitwa w czasach technologii, czyli "Przypadki Lenza Buchmanna" Gonçala M. Tavaresa
Przypadki Lenza Buchmanna - Tavares Gonçalo M.

 

Medycyna i wojna to dwie różne formy używania prawej ręki. Zabijanie jest podniecające (bardziej niż kobiety), a uprawianie polityki metodą tyrana (trzeba wziąć miasto za gardło i potrząsnąć nim trochę – jak mówi Fortynbras w wierszu z podręcznika) jest jakąś tej przyjemności namiastką. Niemoralne? Oburzające? Na szczęście Lenz Buchmann, który tego typu aforyzmy wygłasza, to postać całkowicie fikcyjna (już po nazwisku poznamy, że jest Człowiekiem z Książki). Chociaż czasami przeglądając wiadomości z kraju i ze świata zastanawiam się, czy twarz Lenza nie pojawia się na jakiejś mównicy.

 

Gonçalo M. Tavares, namaszczony przez Joségo Saramago na kolejnego portugalskiego noblistę, w Przypadkach Lenza Buchmanna robi wszystko, by nie przypodobać się szerszej grupie czytelników. Styl jest skrótowy, aforystyczny niemal i trochę przygnębiający, główny bohater jest moralnym degeneratem, socjopatą i – co najgorsze – politykiem, a książka zaczyna się od gwałtu na służącej, do którego przymusza Lenza Buchmanna własny ojciec, mówiąc: Zrobisz to na moich oczach. Raczej nie jest to książka na plażę.

 

Wydawnictwo Literackie robi co może, żeby zachęcić czytelników do lektury. Z tylnej strony okładki możemy wyczytać, że to prawdziwie CZARNA KSIĄŻKA! Ale chyba trochę wbrew autorowi. Tu nie chodzi o skandal ani o szerzenie demoralizacji. Chyba nawet nie o szokowanie czytelnika. Tavares powoli, żmudnie, bez ukłonów w stronę czytelnika, może nawet nie licząc specjalnie na jego wyrozumiałość, przeprowadza wiwisekcję zbrodniarza, który jakimś cudem staje się osobą publiczną cieszącą się sporym szacunkiem. Jeżeli to jest „czarna książka”, to raczej w stylu Obcego Camusa czy jakiegokolwiek tekstu Thomasa Bernharda niż Łaskawych Littella.

 

Bardzo mi to odpowiada. Cenię sobie u Tavaresa jego bezkompromisowość, brak choćby jednego zbędnego zdania w tekście, zakorzenienie w tradycji literackiej (m.in. bildungsroman, powieść naturalistyczna, Kafka, Bernhard). Cenię sobie też to, że autor nie wyjaśnia mi niczego, nie daje do zrozumienia, że to jego bohater jest paskudny, a nie jego twórca – nie wszyscy pisarze traktują czytelnika jako pełnoprawnego partnera do rozmowy. I wreszcie odpowiada mi sposób, w jaki Tavares przygląda się władzy, która nie jest u niego ani formą wypełniania historycznej powinności, ani wyborem między większym i mniejszym złem, lecz po prostu cyniczną grą uprawianą zazwyczaj przez takich ludzi, którym nigdy świadomie nie podalibyśmy ręki. Podobne refleksje poświęcone władzy można zresztą znaleźć u innego pisarza portugalskiego, Antónia Lobo Antunesa (autora genialnego Podręcznika dla inkwizytorów, o którym pisałem tutaj).

 

Szkoda tylko, że Wojciech Charchalis (autor m.in. doskonałego nowego przekładu Don Kichota) nie pozostawił oryginalnego tytułu: Nauka modlitwy w czasach technologii. A może to sprawka wydawnictwa? Nie wiem. Pewnie to nadinterpretacja, ale nie mogę pozbyć się natrętnego wrażenia, że ma to jakiś głębszy sens. Czy słowo „modlitwa” użyte w tytule tak niemoralnego tekstu może obrazić czyjeś uczucia religijne? Chyba nie powinno, bo nasi domorośli obrońcy moralności i tak po tę książkę nie sięgną. Ale z drugiej strony, w zeszłym roku Golgoty Picnic też nikt nigdzie nie widział.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2015-02-15 13:35
Z wąsem pewniej i bezpieczniej – Emmanuel Carrère „Wąsy”
La moustache - Emmanuel Carrere

 

Wąsy to nie rurki z kremem. Mogą symbolizować różne sprawy, które zawsze mają znaczenie fundamentalne. Dla statystycznego polskiego Janusza wąsy oznaczają przynależność do tej części męskiej populacji, która grilluje, kupuje taniej, sama naprawia sobie samochody, nie pozwala kobietom nimi jeździć i pije wódkę normalnie, a nie jakieś drineczki. Nie wiem, jak to dokładnie jest we Francji, ale wyobrażam sobie, że wąsy (bez brody) to wizytówka porządnego mieszczanina (takiego taty Mikołajka), jeżdżącego do pracy starym Peugeotem, dostającego deskę z serem po każdym obiedzie i oburzającego się na chamskie zwyczaje obcokrajowców dzwoniących w porze sjesty. Natomiast bohater książki Carrèrego to wąsaty hipster - architekt z długimi włosami, który dobrze się ubiera i co roku lata na wakacje na Bali, a wąs to dla niego element układanki, za pomocą której definiuje swój styl. Tak czy owak, wąsy to zakotwiczenie w rzeczywistości.

 

W debiutanckiej powieści Carrèrego, świetnego francuskiego pisarza, autora genialnego Limonowa, na którego nową, wzbudzającą już we Francji kontrowersje książkę o religii czekam z niecierpliwością, wąsy symbolizują właśnie coś, co pozwala bohaterowi zachować zdrowy rozsądek. Po ich zgoleniu Marc zachowuje się jak postać z Powiększenia, np. pływa przez cały dzień w te i wewte promem, maniakalnie zerka na bezużyteczny magnetofon od odłączonej automatycznej sekretarki, wsiada w pierwszy lepszy samolot i leci w nieznane. A jego życie stopniowo zamienia się w koszmar.

 

Najgorsze jest to, że nikt nie zauważa przyczyny obłędu. Żona, przyjaciele, przypadkowi nieznajomi – wszyscy utrzymują, że Marc nigdy nie miał wąsów. Przypomina to trochę Przemianę Kafki, w której nikogo nie dziwiło, że Gregor Samsa zamienił się w robala. Nic dziwnego, że bohater Wąsów wszędzie dopatruje się spisku przeciwko niemu, a cała jego historia to studium szaleństwa umysłu cierpiącego na manię opartą właśnie na wietrzeniu spisku tam, gdzie go nie ma.

 

W Powiększeniu Antonioni wtrąca całą historię w nawias, jaki kreuje scena, w której bohaterowie odbijają niewidzialną, wyimaginowaną piłeczkę. Świat jest tu ukazany jako gra pozorów, dostosowywanie się do absurdalnych reguł, szaleństwo, z którym trzeba się zmierzyć, ale chyba można liczyć na jakąś formę absurdalnego zwycięstwa – gdy poznamy zasady zabawy i spróbujemy się ich mimo wszystko trzymać. W Wąsach nigdy do końca nie wiadomo, kto jest obłąkany – Marc czy reszta świata.

 

Z szaleństwem z powieści Carrèrego nie można wygrać. Przynajmniej nie na tym poziomie świadomości, jakim dysponuje główny bohater Wąsów, bo już Limonow będzie sobie z tym radził świetnie. Mało tego, zarazi swoim szaleństwem innych, jak Tyler w Fight Clubie, a następnie uczyni z ogarniętych jego manią półgłówków prywatną armię, na poły faszystowską, na poły bolszewicką. Ale to już inna historia.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Like Reblog Comment
show activity (+)
text 2015-02-03 19:38
Nowości - luty 2015

 

Długie, mroźne wieczory zdecydowanie sprzyjają lekturze. Czemu zatem nie sięgnąć po jedną z lutowych nowości? W tym miesiącu zdecydowanie warto sięgnąć po reportaże (wydawnictwo Czarne w dalszym ciągu nas pod tym względem rozpieszcza), choć i miłośnicy historii oraz literatury amerykańskiej XX wieku również będą zadowoleni. Fani architektury również powinni wybrać się w tym miesiącu do księgarni, gdzie znajdą aż dwie architektoniczne nowości od wydawnictwa Karakter.

 

Zapraszam do mojego autorskiego przeglądu.

 

Read more
Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2014-12-09 18:23
Jak zostać wiedźmą – omów zagadnienie na przykładzie Doroty Masłowskiej
Jak zostałam wiedźmą. Opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci - Dorota Masłowska

 

Jakieś dziesięć lat temu, gdy Dorota Masłowska była świeżo po debiucie, słuchanie Behemota już było obciachowe (bo zawsze było), ale jeszcze nie wiązało się z wyborem jakiejkolwiek opcji politycznej, a niesłuchanie Behemota nie oznaczało bojkotowania Empiku, który chętniej bojkotowany był za monopolistyczne zapędy. Już wtedy natknięcie się na fanów Nergala mogło wywołać szok – same wiedźmy i uczniowie Czarnoksiężnika. Wciąż w pamięci mi tkwi następujący obrazek: z pociągu wysiada kilkadziesiąt osób różnej, ale bliżej nieokreślonej płci, a wszyscy na czarno, w ciuszkach dwuznacznych. To wspomnienie powróciło do mnie z dwóch przyczyn. Po pierwsze – słuchanie Behemota zyskało ostatnio niespodziewanie zabawne konotacje (niezależnie zupełnie od treści implikowanych w muzyce), a po drugie – główna bohaterka książeczki dla dzieci i dorosłych Jak zostałam wiedźmą mocno przypomina mi miłośników Nergala sprzed lat. Niby część tej siły, co wiecznie zła pragnie, a jednak czyni dobro. I to jeszcze w śmiesznym stroju.

 

Jak zostać wiedźmą i zachować klasę? Nie trzeba słuchać black metalu, można to zrobić w lepszym stylu. Można napisać debiutancką książkę w klasie maturalnej, a w dodatku wykorzystać język swoich ziomali z osiedla. Później poprawić to hiphopowym słowotokiem w książce numer dwa, zamilknąć na trochę, wysmażyć zabawne i społecznie zaangażowane sztuki teatralne, nagrać przegiętą płytę w karykaturalnej konwencji (zwłaszcza, że się niewyraźnie mówi) a równolegle wydać książkę dla dzieci. A wszędzie mówić o tym samym – bezmyślnej konsumpcji, głupocie ludzi czerpiących całą swoją wiedzę z telewizji i gazetek reklamowych z supermarketów, rytmie życia wyznaczanym przez promocje.

 

Ktoś może powiedzieć, że to za mało, by zostać „najciekawszą polską autorką młodego pokolenia”. Że drwiny ze zbierania naklejek w Żabce, języka gazetek z Kauflandu i tygodni tematycznych w Lidlu (każdy człon wyliczenia pochodzi z innego utworu Masłowskiej) niewiele mówią o świecie, że to nic ważnego, że to trywialne. Ale okazuje się, że to nieprawda.

 

Co stanowi o genialności Masłowskiej? Odwaga w wykorzystywaniu najgorszych klisz językowych, które autorka gromadzi i parodiuje od lat w każdym z tekstów, od debiutanckiej Wojny polsko-ruskiej po płytę wydaną jako Mister D.? Konsekwencja w pławieniu się w popkulturowej brei? A może umiejętność znalezienia się gdzieś na pograniczu, pomiędzy inteligencją i dresiarstwem, między językiem Ballad i romansów i słabym hiphopem?

 

Mam wrażenie, że Masłowska zdaje sobie z tego sprawę. Właśnie dlatego sepleni w ekranizacji własnego debiutu, ubiera się w strój dresiary i wydaje płytę-żart, a do teledysku zaprasza Anję Rubik, pisze wierszem książkę dla dzieci i dorosłych, z którą nie wiadomo co zrobić (książka ani dla dzieci, ani dla dorosłych, choć w zasadzie to i dla jednych, i drugich), w której często przełamuje rytm, a oryginalne zderzenia brzmień i znaczeń słów (za przykład niech posłuży rym: pod dom – iPhone) współistnieją obok rymów częstochowskich. Podobnie jest w piosence o pieczeniu chleba, gdzie żarty z promocjach w Żabce sąsiadują z parodią metafizyki dla gimnazjalistów.

 

A o co chodzi w bajce dla dzieci i dorosłych opowiadającej jak Masłowska została wiedźmą? W zasadzie o to samo, co zwykle – o to, że lepiej mieć piękne marzenia niż pełne konto. Że w supermarkecie też możemy tropić Tajemnicę Istnienia, chociaż Witkacy ją z tych obszarów ludzkiej działalności wykluczył, tyle że bardzo rzadko efekt naszych poszukiwań będzie satysfakcjonujący. I że język komunikatów, które nas otaczają, jest zabawny, o ile zaczniemy go traktować poważnie, a nie jak coś przezroczystego.

 

Można to opowiedzieć tak: pewna wiedźma nie zjadła już od dwóch lat żadnego dziecka, dlatego bardzo cieszyła się na zupę z dziewczynki, która jednak okazała się zbyt grzeczna, zatem trzeba było tę wkładkę mięsną zrównoważyć poprzez dodanie do posiłku niegrzecznego chłopca, który szeleści chipsami na spektaklu teatralnym, wysyłając przy tym esemesy.

 

Ale można też inaczej: pisarka bezlitośnie drwi z otaczającej nas rzeczywistości, ale robi to z takim wdziękiem i używa przy tym tak dopracowanego języka (miks stylu bajek dla dzieci, ballad Mickiewicza i starej, dobrej Masłowskiej), że bawi tym zarówno dzieci, jak i dorosłych, a całość jest perfekcyjnie zilustrowana poprzez rysunki Marianny Sztymy. Bardziej prawdziwie i bez spojlerowania.

 

Jak zatem zostać wiedźmą? Najlepiej w kolejce w Lidlu, podczas tygodnia z Halloween (tutaj sparodiowanego jako HALLOŁIKS), kiedy pośród dyń i innego tałatajstwa sprzedawany jest specjalny BACHOROŁAP do łapania dzieci na zupę. Pamiętajcie tylko, żeby nie kupować niczego, co nie jest w promocji.

 

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

More posts
Your Dashboard view:
Need help?