Zastanawiam się, jak to jest, że od jakiegoś czasu czytam same... tragiczne książki. Zero w nich wesołości, zero komizmu, ciągle jakiś dramat, jakieś psychologiczne studia nad człowiekiem. Dotarło do mnie, że podświadomie wykluczam pozycje radosne, pozycje traktujące o prostym, uporządkowanym i radosnym życiu. I tak, zaraz po zwierzeniach młodocianego niedoszłego samobójcy przyszedł czas na historię opowiedzianą z punktu widzenia ojca, który swe ojcostwo musiał niemal od razu pogrzebać.
Pieter Frans Thomése jest holenderskim pisarzem, który w swojej ojczyźnie jest naprawdę znanym i poczytnym literatem. Publikuje od 1990 roku, w którym to wydał powieść Zuidland, za którą otrzymał nagrodę AKO Literatuurprijs, najważniejsze holenderskie wyróżnienie literackie. W Polsce wydano tylko Schaduwkind czyli Cień mojego dziecka, co jest dla mnie niezrozumiałe, z powodu raczej pokaźnego dorobku autora (17 utworów). Warto w sumie wspomnieć, że za Cień także otrzymał nagrodę, którą było Max Pam Award.
Co do samej książeczki... Niepozornie wyglądająca okładka, która nieśmiało wychyla się spomiędzy grubszych tomów raczej nie zapowiadała fascynującej podróży i przygody. To ją właśnie charakteryzuje - jest niepozorna. Grzbiet - a to zazwyczaj je widzimy najpierw - nie daje po sobie nic poznać. Użyta do napisania tytułu kursywa - ot zachcianka wydawcy. Jednak, co warto powiedzieć, zaznaczyć, podkreślić, pogrubić, zakreślić, nakreślić, nagłośnić i nie wiem co jeszcze, nie sądźmy książek po okładkach i gabarytach. Nigdy, przenigdy. Gdybym tak robiła, prawdopodobnie nigdy nie przeczytałabym wielu wspaniałych książek. Prawdopodobnie nigdy bym nie sięgnęła też po tę pozycję. Nigdy bym nie zauważyła, że pochodzi z serii Przez Rzekę, w skład której wchodzi kilka publikacji, które traktują o chorobach, problemach, śmierci itp. Zaskakuje mnie też raczej niska ocena tej książki na (chyba) najpopularniejszym portalu zrzeszającym czytelników. Czasami bywa i tak, a moje narzekanie na to nic nie da.
Czytając tę książę, miałam wrażenie, że obracam się wokół upośledzonych uczuciowo i myślowo ludzi. I to nie jest tak, że cechuje mnie nietolerancja dla chorych, po prostu dotarło do mnie, że ludzie, którzy na co dzień są raczej rozgarnięci, którzy noszą miano inteligentnych, w pewnym zakresie mają zasłonięte klapkami oczy. Dlaczego? Już wyjaśniam. Czytając w miejscach publicznych, gdzie każdy siebie zna, nie można być niezaczepionym pytaniem "co czytasz?" oraz "a o czym to jest?". Mi to nie przeszkadza jakoś szczególnie - póki ludzie interesują się tym, czym jest książka - są szanse na to, że może w najbliższym czasie sami coś przeczytają. Jednak tym razem spotkałam się z dużą nietolerancją. Po wygłoszeniu w miarę krótkiej, treściwej i (jak to jest w moim stylu) metaforycznej odpowiedzi na drugie z pytań, tym razem dane mi było wysłuchać potoku jadu na temat ludzi, którzy "żywią się ludzką tragedią". Muszę przyznać - z jednej strony rozumiem oburzenie, jeśli chodzi o faktyczną pożywkę. Teraz każda tragedia jest upamiętniana serią książek znawców niczego. Jednak... dlaczego przekreślono coś, co nie jest taką właśnie pożywką, a co niejednokrotnie podkreślałam? To przykre.
Jako osoba dość młoda i właśnie z racji tego wieku nieposiadająca dzieci sądzę, że każdy przyszły i obecny rodzic powinien przeczytać tę książkę. Jako, że ma ledwie sto stron, nie powinno to przysporzyć problemów, ale uważam, że zdecydowanie warto. Warto poznać ból tak przejmujący, że człowiek nie jest w stanie żyć w świecie, który toczy się po stracie kogoś ukochanego. Świat jest dalej taki sam, a jednak nieodwracalnie się zmienił. Ostatnio nawet powiedziałam o tym kilku znajomym - reakcje były różne. Od wyrozumiałego potakiwania do irracjonalnego tekstu "a po co mi to?".
Pisanie to wypróbowywanie zdań, żeby zobaczyć co mogą oznaczać. Wkraczanie na nowo w specyfikę języka, stawanie się początkującym i pytanie o nieznaną drogę. To znajdywanie tego, czego nie można było szukać, ponieważ zaistniało dopiero w chwili, gdy zostało znalezione.
To nie jest książka z ckliwymi i dosłownymi tekstami o tym, jak autorowi było żal po stracie córeczki. To nie jest książka, która zawiera w sobie zdania odnoszące się tylko do córeczki, do wielkości straty, do bólu. Wbrew pozorom, większość tekstu nie jest o dzieciątku. Więcej przeczytamy o rodzicach, którzy oszaleli z bólu i nieokiełznanego uczucia pokrzywdzenia przez los nie są w stanie pogodzić się z sytuacją. To nie jest tak, że robią sensację z ludzkiej tragedii. Autor, który był ojcem dziewczynki, za pomocą słów próbuje ułożyć sobie świat, który po jej stracie rozpadł się w proch. Usiłuje nadać przedmiotom i uczuciom nazwy, gdyż wszystko w zaistniałej sytuacji uległo zmianie. Wszystko się zmieniło, choć tak naprawdę nic nie jest inne, nic nie jest nowe. Świat nadal biegnie do przodu, sąsiedzi nadal spieszą się do pracy, ludzie nadal oddychają i się śmieją, słońce nadal wschodzi, kwiaty nadal rosną. A ich tragedia tak naprawdę nie jest zauważalna. Nie odbiła się w żaden widoczny sposób na innych. Pomimo tego, że oni odczuwają to w sposób niemożliwy do zniesienia, tak naprawdę świat się nie zawalił. Tak naprawdę nic się nie zmieniło, wszystko pozostało po staremu. Umarła tylko kolejna osoba.
Ignorujemy dni, lecz one nas nie dostrzegają. Wloką nas za sobą, prowadzą w miejsca uderzająco podobne do tych, które znaliśmy. A jednak wszystko jest inne. Czy podczas naszej nieobecności ktoś specjalnie poprzestawiał przedmioty? O wszystko się obijamy, ciągle się potykamy, ponieważ nie mamy zielonego pojęcia, dokąd trafiliśmy.
Chciałabym napisać, że jest to książeczka pełna heroicznej wiary w to, że będzie dobrze. Że autor oraz narrator dają cholerną nadzieję na to, że przyszłość będzie lepsza, że wszystko się jakoś ułoży, że będzie dobrze, że z czasem ich rany się zasklepią, że będzie dobrze, że będzie dobrze, że będzie dobrze... Ale nie będzie. I narrator nie mami pięknymi słówkami o tym, jak cudowna przyszłość wszystkich czeka. Bo doskonale rozumie, że są osoby, których przyszłość urwała się bezpowrotnie, która nigdy nie nadejdzie, nigdy nie stanie się teraźniejszością. A jednocześnie nadzieja tam jest. Spoziera z każdego słowa, z każdego rozdziału, który został zamieszczony. Współistnieje z każdą stroną - tak naprawdę bez nas samych nie byłoby nadziei. Bo to ona nas żywi. Ona nas trzyma.
Nadzieja to mocny materiał. Odcina się ją, a ona znów odrasta. Coś zostaje zabrane, zamknięte, zniszczone, i dokładnie w tym miejscu ponownie zaczyna wyrastać nadzieja.
Spotkałam się, całkowicie przez przypadek, z krótką notką dotyczącą tej książki na jakimś blogu. Autorka w kilku lakonicznych zdaniach napisała co sądzi o książce, o czym ona jest i co jej się w niej nie podobało. Zaskoczyło mnie - bardzo zaskoczyło, iż uznała, że książka zawiera zbyt mało uczuć targających człowiekiem po tak ogromnej stracie. Zaraz, zaraz... czyli te wszystkie zdania dotyczące tego, że każda chwila rozsypuje się w drobny mak, że pomimo tego, iż wszystko jest takie samo, tak naprawdę nic takie nie jest, cała rozpacz, która została wyrażona w stwierdzeniu, że jeśli coś jeszcze jest, to nie w aniołkach, ale w cieniu mojego dziecka, nie jest opisem uczuć targających człowiekiem? Czy to nie nakreśla aż nazbyt wyraźnie przejmującego cierpienia? Zważywszy na fakt, iż pisane jest to przez mężczyznę, a więc i z punktu widzenia mężczyzny, brak tu typowych dla kobiety rozterek, potoku łez, zaklinania świata. Jest próba zrozumienia sytuacji, próba zaakceptowania tego, co się stało, próba życia po tragedii, która zniszczyła wszystko. Autor niemal dosłownie opowiada o tym, że potrzebuje (niczym Różewicz w wierszu Ocalony) mistrza, by na nowo nauczył go żyć z tym, co przyszło mu przeżyć... A jednak są osoby, które twierdzą, że tu nie ma opisu uczuć. Nie potrafię tego zrozumieć.
A co do pokoju... sądzę, że to właśnie to zdanie opisuje stan narratora. Pragnienie, by wszystko się skończyło - razem z króciutkim życiem jego dzieciątka. I świat, którego środkiem jest on sam mógłby się wreszcie spokojnie zawalić, dając mu tym samym możliwość wytchnienia.
Ogólnie książka nie jest zła. Przeżycia autora i jego rodziny w czasach wojennych są wstrząsające ale czegoś mi w niej brakło. Kiedy ją zobaczyłam na półce w bibliotece pomyślałam: "To jest to!". Byłam tez pewna, że przeczytam ją szybko i z zapartym tchem, a było wręcz przeciwnie. Rzeczywiście, do połowy historię czytałam z zainteresowaniem, po czym zaczęła się niemiłosiernie dłużyć.
Po tej książce spodziewałam się czegoś więcej.
Książka “Ciąża i narodziny” jest książką bardzo wciągającą. Można ją przeczytać tak naprawdę za jednym zamachem. Jedna strona wciąga tak, że chce się czytać następną. Książka pisana jest przez kilka autorów pod okiem redakcji naukowej Emilii Lichtenbberger- Kokoszki i Ewy Janik. Tak naprawdę każdy rozdział książki jest o czymś innym, ale przewodnim tematem jest dziecko w łonie matki i jego narodziny.
Każdy z autorów mówi o czymś innym na przykład:
Także inni autorzy, którzy mówią o innych ciekawych rzeczach. Zachęcam do lektury bo warto.