Czytałem i słyszałem wcześniej kilka opinii o książce Marzeny Filipczak „Jadę sobie. Azja. Przewodnik dla podróżujących kobiet”. Z tych uwag wyłonił się obraz książki lekkiej, dość przyjemnej ale i zbyt powierzchownej i niedopracowanej. Książki, w której nie uchodzi to, co na blogu jest jak najbardziej akceptowalne. Niektórym się podobało bardziej, innym mniej.
I faktycznie, można odnieść wrażenie, że o ile do bloga autorka się przyłożyła, o tyle w wydaniu książkowym warto było trochę poprawić, a może i uzupełnić, może się dokształcić tu i tam. Nie czytałem samego bloga w oryginale, szukałem go w sieci, ale jakoś nie trafiłem. Trudno mi więc określić na ile tekst książkowy jest przetworzony.
Tablica informacyjna na stacji kolejowej (Dardżyling, 2009 r.)
„Ciuchcię udało mi się złapać dzisiaj. Okazało się, że kursuje z Dardżylingu w dół, kończąc w połowie drogi. Pociąg maleńki, z dwoma wagonami i ławeczkami jak dla krasnali oraz szybkością taką, że można by wyskoczyć przy straganie na zakupy. Jechał torem tak wąskim i tak blisko domów, że stojąc w drzwiach, mogłam podawać rękę machającym z okien dzieciom.”
Marzena Filipczak „Jadę sobie. Azja. Przewodnik dla podróżujących kobiet”
Mnie książka się jednak po prostu podobała. Dlaczego? Przede wszystkim przynajmniej kilka razy się uśmiechnąłem a w duchu zaśmiałem. W pierwszej części podróży czuć było zmęczenie i lekką panikę. Ale widać, że po jakimś czasie, autorkę zaczyna podróż bawić i wciągać. Pojawia się więcej dowcipnych komentarzy, objawów przystosowania, trafnych obserwacji. A o to przecież również w wyjazdach chodzi.
Tak, tekst można dopracować i to w wielu miejscach. Trochę się zdziwiłem, na przykład, kiedy wyczytałem, że Budda osiągnął oświecenie leżąc. Dla sprawdzenia przeglądnąłem trochę materiałów w internecie i wszystko zdaje się potwierdzać, że oświecenie nastąpiło podczas medytacji na siedząco pod drzewem Bodhi. W „Jadę sobie...” można jednak przeczytać o rzeźbach przedstawiających Buddę, że „prezentowany jest w czterech pozach, które odzwierciedlają konkretne chwile jego życia, a więc: leżący (moment, w którym doznał objawienia), siedzący (naucza albo medytuje), stojący (błogosławi), spacerujący (powrócił z ziemi do nieba).”. Na szczęście więcej takich wpadek nie zauważyłem i zdecydowaną większość obserwacji, uwag i porad dla podróżujących po Azji można uznać zwyczajnie za przydatne. Podróżowałem krótką chwilę po Indiach samotnie i mogę potwierdzić trafność uwag autorki.
Tak więc spokojnie mogę polecić „Jadę sobie...” jako lekturę wprowadzającą dla wszystkich tych, którzy chcą się samodzielnie wybrać do Indii (niekoniecznie samotnie). Oczywiście należy sięgnąć po inne, „klasyczne” przewodniki, a książkę Marzeny Filipczak traktować jako uzupełnienie. Uzupełnienie trochę w pierwszej części nieuporządkowane, lekko napisane, jednak w sumie ciekawe i pouczające.
Recenzja bierze udział w konkursie księgarni Koobe. Recenzowaną książkę można znaleźć tutaj: http://www.koobe.pl/1193182,ebook,jade-sobie-azja-przewodnik-dla-podrozujacych-kobiet.htm