Był taki moment, gdy chciałam tę książkę pochwalić. To nie jest tak, że jej autor kompletnie nie potrafi pisać. Bardzo mi się podobało, jak wszystkie wątki stopniowo łączą się w sensowną całość. Trochę przyjemności z lektury miałam. Ale nie powstrzyma mnie to przed rozłożeniem "Zasługi nocy" na czynniki pierwsze. Uwaga, spoilery!
Po pierwsze, tempo akcji. Po pierwszych 60 stronach chciałam rzucić książką w kąt. Za mało tu wyjaśniania morderstwa, a za dużo prywatnego życia bohaterów. Co gorsza, przedstawiane są bez umiaru, po prostu wylewane na czytelnika – ten to ma taką ksywkę, bo to, ten ma inną ksywkę bo tamto, a ta to miała takie dzieciństwo, a potem pracowała tu i tu... spokojnie. Powoli. Można było to informacje rozłożyć w innych miejscach opowieści.
Po drugie, bohaterowie. Przyznam, że żadnego z nich nie lubię. Są. Mają cechy charakterystyczne. Mają jakieś hobby. Ale zwyczajnie nie robią na mnie żadnego wrażenia. Plus niektórzy są przedstawieni co najmniej dziwnie, jak omówiony niżej Zakrzewski, albo najwyraźniej pozbawiona psychiki Ania. Ale najgorsza jest Cyna. Cyna to bezczelna zżyna z Lisbeth Salander. Brzydka chłopczyca z małymi cyckami, lesbijka walcząca z przemytnikami kobiet i sutenerami, z problemami zarówno z utrzymaniem związku, jak i trzymaniem emocji na wodzy. Skojarzenia przychodzą same, tylko zabrakło polotu. Cyną rzuca na wszystkie strony – raz myśli o operacji zmiany płci, raz chce rodzić dziecko, choć wcześniej podobno dzieci nie znosiła (dziękuję za ten znienawidzony przeze mnie wątek, zawsze robi mi dzień). I wypowiada przekleństwa wspak. Osobiście uważam, że to głupie, ale rozumiem, jak się komuś podoba. Całościowo Cyna nie robi jednak na mnie wrażenia, bo zdaję sobie sprawę, że ma mnie szokować jej "inność". Nie ze mną te numery.
No, może w sumie Witczak ze swoim dziwnym uczuciem do pani prokurator i jeszcze dziwniejszym związkiem z Małgorzatą wzbudza sympatię. Może dlatego, że jego emocje są stopniowo odkrywane i uzupełniane, obserwujemy go w tych relacjach, sami widzimy co czuje i myśli, a nie musimy na słowo wierzyć narratorowi. Ta postać jest akurat napisana całkiem nieźle ze wszystkimi swoimi lękami i problemami, a czytelnik dostaje czas, by je zrozumieć.
Po trzecie, po co? Jest w tej książce kilka wątków, których zupełnie nie rozumiem i nie wiem, czemu mają służyć. Otóż bandzior robi Cynie kompromitujące zdjęcia, by ją szantażować. Tylko że jakieś dziesięć minut później bandzior porywa też dziewczynę Cyny, by naszą bohaterkę szantażować. Zdjęcia w związku z tym nie mają żadnego znaczenia i nigdy nie zostają konstruktywnie użyte. Po co czytałam wszystkie te strony wątku z fotografiami, skoro nic z niego nie wynikło? A biorąc pod uwagę, czego bandzior chciał, Cyna na pewno nie wykonałaby jego polecania tylko ze względu na zdjęcia. Musiało dojść do porwania dziewczyny. Więc po co? Po co???
Tak samo nie rozumiem, dlaczego Zero nie przeczytał listu od Hifa. Na litość boską, Hif specjalnie spisał posiadane przez siebie informacje, żeby w razie jak coś się stanie ktoś wiedział co i jak, po czym Zero nigdy tego listu nie czyta??? Mimo że dostaje go do rąk własnych od dziewczyny Hifa, która mu tłumaczy, co i jak??? Najlepsze jest to, że zostaje to zaznaczone w tekście. Że policjanci doszli inną drogą do informacji, które podał Hif i Zero wiedziałby o tym, gdyby przeczytał jego notatkę. Po co w ogóle był ten wątek, skoro nikt nie przeczytał głupiego listu?
I w końcu Zakrzewski. Ten fragment książki wywołał we mnie szczerą konsternację. Otóż Zakrzewski obwiesza się granatami i zamyka w magazynie z bronią. A przecież tenże magazyn jest jednym z głównych wątków książki, więc oczywiście doszłam do wniosku, że Zakrzewski musiał być jakoś powiązany z kradzieżami broni. Inaczej po co by się ta scena wydarzyła? Właściwie... to dalej nie wiem, czemu się wydarzyła. Tłumaczenie jest takie, że Zakrzewski był gejem i kochał się w innym policjancie? I że chyba miał problemy z własną seksualnością? I obwiesił się granatami bo...? Nie wiem, po prostu nie rozumiem ciągu przyczynowo-skutkowego. Nie mogę też powiedzieć, bym gdziekolwiek zauważyła jakieś wskazówki na temat stanu psychicznego Zakrzewskiego. Czyli nie był powiązany z kradzieżą broni? To był zupełnie oddzielny wątek? (OMG, właśnie sobie uświadomiłam, że w tej scenie Zero dowiaduje się przypadkowo, kiedy będą przewozić broń. Mam nadzieję, że to nie jedyny powód jej istnienia.)
Zaś na sam koniec książki dostajemy jakieś ciała w ścianach. Osłupiałam. Nie mam najmniejszego pojęcia, skąd ta scena się wzięła i czemu służy. Zapowiada następną książkę?
Po czwarte, końcówka. A, już machnę ręką na wszystkie głupotki w rodzaju magicznej pomocy przychodzącej w ostatniej chwili albo próby wzbudzenia napięcia w czytelniku, gdy główny bohater jest trzymany na muszce, ale wiadomo, że nic mu się nie stanie. Powiem o wymieszaniu kolejności rozdziałów. Otóż w książce jeden rozdział to jeden dzień. I wyobraźcie sobie, że po dniu 17 następuje dzień 20. Wiecie po co? Dla taniego chwytu emocjonalnego, tak by czytelnik myślał, że zginął ktoś inny niż naprawdę. Ponieważ nie czytałam nagłówków rozdziałów, zakładając, że dni następują po sobie, poczułam tylko wkurzenie na bohatera, że się zabił w tak bezsensowny i niczego nie rozwiązujący sposób. A potem się pogubiłam i musiałam cofnąć. Naprawdę nie ma żadnego uzasadnienia dla wymieszania rozdziałów. Tylko mnie to zirytowało (srsly, dziś się pisze kryminały w seriach. Kto uwierzy w śmierć głównego bohatera?).
I tylko opowieści mi szkoda, bo Lemberg akurat intrygę potrafi zbudować. Stopniowo odsłania przed czytelnikiem elementy układanki, trochę mili tropy, w końcu łączy całość w spójną i sensowną całość. Akcja jest logiczna, dziur w rozumowaniu nie wypatrzyłam. Całość też nie jest błaha, autor sięga po trudne, złożone moralnie tematy. Scena otwierająca też rozbudza ciekawość, szkoda tylko, że ostatecznie użycie zwierząt jakiegoś specjalnie głębokiego znaczenia nie ma. Zabójca chciał, żeby jego ofiara cierpiała, ale mógł to osiągnąć na milion innych sposobów, końcowe tłumaczenia sprawcy wypadają zwyczajnie blado. Zresztą przez inne, ciekawsze wątki, zdążyłam prawie zapomnieć o morderstwie z początku. Czytałam też dość kryminałów z brutalnymi morderstwami mającymi na celu wyłącznie zaszokowanie i obrzydzenie czytelnika, by wiedzieć, by się akurat po tym motywie wiele nie spodziewać.
W sumie więc opowieść wymyślona przez Lemberga jest ciekawa i dobrze skonstruowana. Niestety tonie w nagromadzeniu irytujących szczegółów, drobiazgów będących niezrozumiałymi zapychaczami. Wątki osobiste bohaterów nijak mnie nie interesują, chętnie wywaliłabym je z książki. To nie jest tak, że nie lubię wątków obyczajowych w kryminałach, ale też nie w każdej formie się one sprawdzają. W takiej mnie akurat nudzą.