logo
Wrong email address or username
Wrong email address or username
Incorrect verification code
back to top
Search tags: Le-Corbusier
Load new posts () and activity
Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2015-01-30 22:23
Śmierć i życie wielkich miast Ameryki

 

Jane Jacobs

Centrum Architektury, 2014

 

Jak wygląda miasto każdy widzi. Bez względu na jego rozmiar, wiek, czy miejsce położenia, w każdym panuje ten sam harmider. Ogromne aglomeracje, które wyrosły w połowie XIX wieku na skutek rewolucji przemysłowej, zamieniły małe miasteczka w prawdziwe molochy, przeludnione siedliska nędzy i zarazy. Z nieprzyjemnymi warunkami starało się walczyć już wielu, raz po raz pojawiały się kolejne koncepcje zagospodarowania obszarów miejskich, które a to miały pogrążać się w zieloności ogrodów, a to piąć się do góry wraz z kolejnymi piętrami wieżowców. Kreślono fantazyjne wzory, wytyczano rygorystyczne strefy. Wielcy architekci doby modernizmu próbowali, ale ich plany jeden po drugim paliły na panewce.

 

W 1961 r. na rynku pojawiła się książka autorki, która również chciała uzdrowić miasta (zwłaszcza te, znajdujące się w USA), poddając pod krytykę nie tylko samoistny rozwój przestrzeni, ale również i pomysły innych architektów i urbanistów. Jane Jacobs kręci nosem zarówno na nieco już zakurzone pomysły Ebenezera Howarda, jak i na wciąż żywe (choć powoli odchodzące w zapomnienie) kontrowersyjne idee Le Corbusiera. Mówi stanowcze nie miastom rozrysowanym na kartce i twierdzi, że tereny zielone i przestrzeń, których tak spragnieni byli jej starsi koledzy po fachu, mogą czasami więcej zaszkodzić, niż przynieść pożytku.

 

Właściwie pisząc „koledzy po fachu” popełniłam pewne nadużycie. Jane Jacobs nie była bowiem ani architektem, ani urbanistą, tylko dziennikarką. Wystarczy jednak przeczytać kilka kartek jej książki, by przekonać się, że ten drobny niuans działa zdecydowanie na jej korzyść. Zamiast bowiem próbować przeforsowywać własne projekty zagospodarowania przestrzeni, uważając, że są one „jedyne i słuszne”, ona spogląda na otaczającą ją miejską rzeczywistość przede wszystkim z perspektywy jej mieszkańca i użytkownika. Innymi słowy „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” to nie manifest twórcy, ale głos jednego z nas.

 

Jak już wspomniałam, myślą przewodnią tej książki jest głównie polemika z modernizmem. Jeśli spojrzymy na datę wydania tej publikacji, nie powinna nas ta krytyczna postawa zupełnie dziwić. W latach 60. w Stanach Zjednoczonych stara gwardia powoli odchodziła w stan spoczynku, za rogiem czaił się już w nieco większym stopniu swojski postmodernizm. Tą swojskość szczególnie czuć w tekście Jacobs, która bardziej niż na planowaniu i nowoczesnych technologiach, skupia się na człowieku. „Miasto maszyna” brzmi może intrygująco, ale przecież jego funkcjonowanie nie polega na pracy trybików, tylko na interakcjach zachodzących w tkance społecznej. Dla niej ulica to nie pasmo, po którym suną samochody, ale miejsce wzdłuż którego żyją i funkcjonują ludzie. Bez nich miasto nie ma prawa bytu.

 

Pomysły Jacobs wydają się dziwne, aczkolwiek nie są zupełnie pozbawione sensu. Kręci ona bowiem nosem na parki, które zamiast zwabiać spacerowiczów, stają się miejscem schadzek typów spod ciemnej gwiazdy. Nie podoba się jej monotonia, stawia na urozmaicenie, mieszankę form i stylów. Zbyt wiele otwartej przestrzeni również nie ułatwia mieszkańcom życia. A jeśli chodzi o piękne samochody… Może lepiej porzucić je na rzecz komunikacji miejskiej? Na tym nie koniec. Autorka nie tylko koncentruje się na architekturze i socjologii, z czasem zamienia się w eksperta ds. ekonomii, który ma czelność wypowiadać się o dotowaniu mieszkań. Odważne posunięcie, trzeba jednak przyznać, że nawet w tej roli autorka wypada całkiem wiarygodnie.

 

Oczywiście, jak to już z każdym tekstem tego typu bywa, nie należy traktować go jak słowa objawionego i trzeba spojrzeć na niego krytycznie. Chociaż na pierwszy rzut oka dzieło Jacobs wydaje się być niezwykle profesjonalne, to jednak momentami pomysły autorki trącą naiwnością. Ot chociażby wizja ulicy, na której wszyscy sąsiedzi żyją ze sobą w wyśmienitej komitywie, nie tylko doskonale się znają, ale i są skorzy do wzajemnej pomocy. Opis dnia (nazwany przez autorkę tańcem) jest piękny, ale niestety nie do zrealizowania we współczesnych realiach. Człowiek człowiekowi wilkiem i nic nie wskazuje na to, by takie podejście miało ulec zmianie. Podobnie prezentuje się pomysł spełniania funkcji edukacyjnej przez chodnik. Z doświadczenia wszyscy wiemy, że jest to ostanie miejsce, które kojarzy się z bezpieczeństwem najmłodszych. Może w warunkach, w których żyła Jacobs było inaczej, choć jednak śmiem w to wątpić.

 

Czas odpowiedzieć sobie zatem na najistotniejsze pytanie: jak się ma wywód Jacobs do sytuacji w Polsce AD 2015? Można do niego podejść w dwojaki sposób. Z jednej strony możemy uznać, że tekst autorki jest ponadczasowy i pewne zjawiska po prostu nie uległy zmianie na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat, nie tylko w Ameryce, ale również i na starym kontynencie. Ale to nie wszystko. Choć nie lubimy o tym słyszeć, to jednak pod wieloma względami Polska jest opóźniona w stosunku do zachodu. Wystarczy sobie uświadomić, jak późno zawitał do naszego kraju postmodernizm (USA – późne lata ’60, Polska – ’90). Oczywiście obecnie serce większości młodych adeptów architektury kieruje się ponownie ku Le Corbusierowi, jednak rozum każe zostać przy Jacobs. Choć jej pomysły dzisiaj nie wydają się być kontrowersyjne, a niektóre stały się „oczywistą oczywistością”, to jednak wciąż się do nich nie stosujemy.

 

Książka „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” to dość obszerne dzieło, które powinien przyswoić sobie każdy architekt i urbanista. To zbiór cennych, niezwykle trafnych uwag, które warto wziąć pod uwagę planując każdą ingerencję w tkankę miejska. A co z dzieła Jacobs może wynieść zwykły czytelnik? Przede wszystkim świadomość miasta i błędów popełnionych przy jego projektowaniu. Nagle się okaże, że kwestie, które poruszał Filip Springer w "Wannie z kolumnadą" były już doskonale znane lata temu amerykańskiej dziennikarce. Choć tak jak wspomniałam: nie należy zapominać o krytycznym podejściu do pomysłów autorki i umiejętnym odniesieniu ich do naszych warunków czasowych i terytorialnych.

 

Na koniec jeszcze jedna rzecz, która rozczarowała mnie po pierwszym przekartkowaniu książki – brak ilustracji. Owszem, autorka we wstępie w zgrabny sposób wytłumaczyła się z braku materiału fotograficznego (zaleca nam spojrzeć na dowolne duże miasto), jednak mnie jej argumentacja nie przekonuje. Czasami jeden obraz mówi więcej, niż tysiąc słów, a nie wszystko można sobie dokładnie wyobrazić. Zwłaszcza, gdy autorka przywołuje konkretne miejsca i sytuacje. No cóż, nie można mieć wszystkiego.

 

Patrz również:

Miasto idealne

Like Reblog Comment
show activity (+)
text 2014-10-06 18:35
Czytajmy o architekturze

 

Kończy mi się miejsce na półce z książkami. Kolejnych egzemplarzy przybywa, wolnej przestrzeni jest niestety coraz mniej. W trakcie wczorajszej reorganizacji regału zdałam sobie sprawę, że coraz większą część mojego księgozbioru stanowią książki poświęcone architekturze. Mało to, w zdecydowanej większości są to pozycje zupełnie nowe, wydane na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Wygląda na to, że panuje popyt na literaturę związaną z tematyką otaczającej nas przestrzeni. Chcemy o niej wiedzieć coraz więcej, próbować ją zrozumieć lub wprowadzić w niej znaczące zmiany.

 

To podsunęło mi pomysł na zredagowanie krótkiego wpisu poświęconego literaturze związanej z architekturą. Będzie to przegląd oparty zarówno na książkach, które mam już na swojej półce, jak i na tych, które zamierzam kiedyś na niej postawić. Zapraszam do lektury.

Read more
Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2014-09-24 00:32
Modern Man by Anthony Flint
Modern Man: The Life of Le Corbusier, Architect of Tomorrow - Anthony Flint

Le Corbusier (pseudonym for Charles-Édouard Jeanneret) is considered one of the most influential architects of the 20th century, credited with starting the ‘starchitect’ trend, along with his American rival, Frank Lloyd Wright. He broke with established ideas about what architecture and urbanism should be, reinventing the home as a ‘machine for living’ and revolutionising the way we think about cities. 

"Modern Man: The Life of Le Corbusier, Man of Tomorrow” by Anthony Flint is an accessible account of the architect’s life and work, with detailed descriptions of his various buildings and projects. Le Corbusier’s ideas are well known for most people in the art world, myself included, but I knew very little about his life, experiences, inspirations, travels, and how they intertwined with his works, so this book seemed like the perfect read.

I am not an expert on architecture, but I have studied enough of it to have a fairly informed opinion on Le Corbusier’s philosophy. I tend to agree with critic Jane Jacobs (who is cited in the book, and was the subject of a previous book by the same author): architects like Le Corbusier tend to ignore the way people actually live in the spaces they create; they tend to forget that architecture may give cues, but in the end is meant to be lived in freely, instead of forcing people to follow an architect's instructions on how to live properly in a space. Furthermore, one of the side-effects of Le Corbusier’s urbanism is to eliminate street life - it assumes the street as a place of passage, when in many cities, it is a place of living, of community-building, an important part of that city’s identity.I am also wary of those who defend demolishing old buildings to make way for new ones. For me, it is seldom a good idea; in fact, it is a lazy idea. Good urban planning should improve living conditions while accommodating a city’s history, of which its buildings are an important part.   

Le Corbusier’s vision of a modern city is one built for efficiency in an industrialist, capitalist sense. However, people are not machines, and they may not want to apply the streamlined (some would say deadening) Fordist assembly line mass production ideals to their personal lives. 

I admit, it’s easy to be critical with hindsight. Le Corbusier was a man of his time, and his ideas made sense back then. They had never been tried before, and he couldn’t have imagined the impact (he predicted the good, but not the bad) they would have eventually. On an aesthetic level, I can see the appeal of his work, specially the villas and churches. And his influence on subsequent generations of architects cannot be understated.

On a more personal note, Le Corbusier was not an easy person to sympathise with. His arrogance and lack of moral compass are notable in his words and actions, and his efforts to whitewash the darkest periods of his life do little to endear him to critics.

The book does not gloss over the more negative sides of Le Corbusier’s life and work - while admiring, it also makes an effort to be unbiased and objective. Recommended as a source of information for understanding the pioneer of modern architecture. 

 

Note: I got this book for review purposes through NetGalley. This review has been cross-posted to my Curious Curator blog. 

Like Reblog Comment
show activity (+)
text 2014-07-15 18:35
O bloku słów kilka

 

Miały poprawić warunki życia w przestrzeni miejskiej, stały się jej największym utrapieniem. Ich niepozorny wygląd miał zostać zrekompensowany starannie przemyślaną funkcjonalnością. Pomyślane dla dużych ośrodków, dziś spotykane są nawet w najmniejszych mieścinach. Choć ich budowa miała opierać się na dokładnym planie, patrząc na ich współczesne skupiska na pierwszy rzut oka trudno zauważyć w ich umiejscowieniu jakąkolwiek logikę. Bloki mieszkalne zamiast postępu i wygody, dziś wywołują w nas raczej odwrotne skojarzenia.

 

Patrząc na dzisiejsze blokowiska (do niedawna jeszcze szare, dziś mieniące się wszystkimi kolorami tęczy – fenomen, do którego jeszcze wrócimy) trudno uwierzyć, że miały one ułatwiać życie ich mieszkańcom. Jeszcze z większym problemem przyjmujemy wiadomość, że te wielkie zespoły mieszkaniowe nie są produktem totalitarnego Związku Radzieckiego, lecz wywodzą się z Francji (choć i tam w latach międzywojennych rodziły się pomysły pierwszych bloków). Skąd się one wzięły? Żeby poznać odpowiedź na to pytanie musimy cofnąć się o jeden wiek. A nawet odrobinę dalej.

 

XIX-wieczny Wiedeń

 

Zacznijmy od przełomu XIX i XX wieku, czasu wielkiej rewolucji przemysłowej. Miasta bez żalu porzuciły swoje rzemieślniczo-kupieckie oblicze i pozwoliły na to, by pomiędzy rynkami, kamieniczkami i kościołami wyrosły buchające czarnym dymem fabryki. Taki potwór, szczyt nowoczesności, to w końcu nieskończenie wiele korzyści: szybsza i bardziej efektywna praca oraz wiele nowych miejsc zatrudnienia. Nic dziwnego, że miasta niczym magnes zaczęły przyciągać mieszkańców pobliskich wsi, co w rezultacie spowodowało masowy transfer ludności z obszarów wiejskich do większych ośrodków, ostatecznie prowadząc do ich przeludnienia. Kamienice pękały w szwach, na nic zdawały się budowane osiedla robotnicze. W obliczu braku schronienia, przybysze często osiedlali się w miejscach, które do zamieszkania wcale się nie nadawały. O tym, jak źle wyglądała ta sytuacja, niech poświadczy sporządzony w 1917 r. spis wiedeńskich mieszkań*. Okazało się, że 92% mieszkań nie posiada własnej toalety, 95% nie zostało podłączonych do instalacji wodociągowej, średni metraż mieszkania to 30m2, 58% mieszkańców nie ma własnego łóżka, wiele z nich żyje w ślepych kuchniach, brak okien doskwierał również i w pokojach.

 

Nic więc dziwnego, że głównym zadaniem ówczesnych architektów, było znalezienie wyjścia z tej uwłaczającej godności człowieka sytuacji. Uporządkowanie tak zdewastowanej tkanki miejskiej graniczyło z cudem, dlatego wielu z nich zajęło się projektowaniem zupełnie nowych założeń miejskich, różnych od tych dotychczasowych. Pomysły te nasiliły się zwłaszcza w 20-leciu międzywojennym wraz z nadejściem modernizmu, kierunku głoszącego zasadzę szeroko pojętego funkcjonalizmu. Zamiast spontanicznego rozwoju miał być przemyślany plan, wąskie alejki miały zastąpić szerokie ulice, wyłożone kamieniem place miały ustąpić miejsca pasom zieleni, a zamiast mało wydajnych domów i kamienic miały powstać bloki i wieżowce, które pomieściłby niezliczoną ilość mieszkańców, gwarantując im tym samym dogodne warunki.

 

Jednostka mieszkaniowa

 

Za ojca blokowisk powszechnie uważa szwajcarskiego architekta Le Corbusiera, który swoje oczarowanie samowystarczalnymi okrętami pasażerskimi zdecydował się uwidocznić w funkcjonalnej jednostce mieszkaniowej. Pragnął on stworzyć „maszynę do mieszkania”, miejsce, które nie będzie jedynie noclegownią (i to w dodatku mało wygodną), ale schronieniem, w którym właściciel będzie chciał przebywać. Budynek miał oczywiście być zgodny z głównymi założeniami modernizmu, zarówno z tymi gwarantującymi dostęp do światła, powietrza i zieleni, jak i z tym nawołującym do zaniechania wszelkiej ornamentacji. Choć plany stworzenia takiej konstrukcji chodziły mu po głowie już od lat 20 minionego wieku, to na ich realizację musiał poczekać aż do roku 1952. Wówczas w Marsylii stanął wsparty na słupach, 12-piętrowy betonowy blok. Jego pragnienie, by podobnie jak w przypadku okrętu i tutaj wszystkie ważne sprawy można było załatwić nie opuszczając były budynku, zostało spełnione. Wewnątrz, prócz 337 dwupoziomowych apartamentów, znalazło się miejsce na sklepy, restaurację, zaplecze sportowe i medyczne, przedszkole i żłobek a także księgarnię i hotel. Na płaskim dachu udało się wygospodarować przestrzeń na niewielką sadzawkę dla dzieci i ogród. Pasy okien zapewniły dostęp światła a ukryte w piwnicy maszyny odpowiadały za klimatyzację i ogrzewanie mieszkań. Eksperyment się udał.

 

Idea jednostki mieszkaniowej szybko obiegła niemal cały świat. Budynek ten wprost promieniał doskonałością – był niezwykle wydajny, a przy tym koszty jego budowy wydawały się być rozsądne. To było idealne rozwiązanie dla przeludnionych miast krajów bloku wschodniego, w tym również cierpiącej na powojenny deficyt mieszkaniowy Polski. Pomysł Le Corbusiera musiał jednak zostać poddany kilku przeróbkom. Jedno przestronne (w dodatku dwupoziomowe!) mieszkanie może pomieścić w sobie kilka mniejszych i dać schronienie większej ilości rodzin. Szybko wprowadzono również inne ograniczenia. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikały kolejne udogodnienia: balkony, okna w kuchniach, o zagospodarowaniu dachu nie mogło być nawet mowy. Z „świętej trójcy modernizmu” (słońce, przestrzeń, zieleń) zostało tylko to ostatnie zachowane w postaci trawnika i kilku nasadzeń drzew. Oszczędzono również na materiale służącym do budowy. Popularną jeszcze w latach 50. cegłę później zastąpiono tańszym materiałem gotowym. Wielka płyta co prawda wpisywała się w marzenia modernistów o składaniu domów z prefabrykatów, jednak to, co miało być symbolem postępu i nowoczesności, po kilku latach zaczęło zawodzić.

 

Superjednostka

 

Kto zawinił? Raczej nie można obarczać winą architektów, oni akurat przeważnie chcieli dobrze. Wystarczy przypomnieć sobie słynny Przyczółek Grochowski, który w zamierzeniu twórcy, Oskara Hansena, miał być idealnym miejscem do zamieszkania, jednak ograniczenia nałożone przez władzę oraz samowolna ingerencja w projekt nie pozwoliły wcielić mu ich w życie. Funkcjonalne osiedle przerodziło się w miejsce, w którym dojście do własnego mieszkania wiąże się z pokonywaniem wielu kilometrów. Nie inaczej było z katowicką Superjednostką Mieczysława Króla, która miała być polską odpowiedzią na marsylskiego giganta, czy tryskającymi zielenią Sadami Żoliborskimi Haliny Skibniewskiej. Choć w początkowej fazie o mieszkaniu w jednostce marzyli niemal wszyscy, bez względu na grupę społeczną, to jednak wkrótce zapał osłab (podobnie jak z marzeniem o małym fiacie). To, co na początku lat 60. wciąż kusiło nowoczesnością, na początku lat 90. było już utożsamiane jako siedlisko zła, mającego zgubny wpływ na młodzież (słynni „blokersi”). W Polsce eksperyment się nie powiódł.

 

Pruitt-Igoe

 

Polska nie jest osamotniona w swojej nienawiści do blokowisk. 15 lipca 1972 o godz. 15:32 w St. Louis w stanie Missouri dokonało życia Osiedle Pruitt-Igoe. Zamieszkujący je Afroamerykanie znienawidzili swój dom do tego stopnia, że zaczęli go na własną rękę demolować. Podłożenie dynamitu uchroniło budynek przed powolnym okresem rozkładu a przy okazji, zgodnie z interpretacją Charlesa Jencksa, stało się symbolicznym zakończeniem ery modernizmu. Swoją drogą to nie był ostatni budynek autorstwa Minoru Yamasakiego, który obrócił się w gruz. W 9 września 2001 roku w Nowym Jorku dwie bliźniacze wieże jego projektu spotkał równie tragiczny los.

 

W Polsce nie wyburzamy starych osiedli. Nie lubimy blokowisk, ale wciąż stanowią one jedyne rozwiązanie mieszkaniowe dla tych, których nie stać na dom ani na nowoczesny apartamentowiec. Zamiast niszczyć, konserwujemy. I to jak! Szare płyty zostają pokrywane taflami styropianu, który szybko zaczyna się mienić wszelkimi dostępnymi kolorami tęczy, pojawiają się geometryczne wzory a nawet ascetyczna elewacja może zamienić się w prawdziwy obrazek. W ten sposób popadliśmy ze skrajności w skrajność, depresyjna szarość przerodziła się w kicz sprawiając, że problem blokowisk wcale nie został rozwiązany i prawdopodobnie musimy się z tym pogodzić.

 

Retkinia, Łódź (fot. własna)

 

Jaki będzie dalszy los polskich bloków? W obecnej chwili trudno cokolwiek na ten temat powiedzieć. Te bardziej oryginalne (jak chociażby wspomniana już Superjednostka) z pewnością zostaną uznane za zabytki, zwłaszcza teraz, gdy tak dużo mówi się o ochronie budowli modernistycznych. Inne za pomocą murali zamienia się w dzieła sztuki, zapewniając im tym samym dłuższy żywot. A co z resztą? Czy kiedyś podzielą los Pruitt-Igoe i rozpadając się na kawałki uwolnią tak cenny w dzisiejszych czasach grunt? A może wtopiły się tak dobrze w krajobraz Polski, że nie potrafimy sobie wyobrazić już bez nich życia?

 

***

A już wkrótce, za sprawą książki "Bielajewo: zabytek przyszłości" wybierzemy się na spacer do pewnego rosyjskiego blokowiska, które zupełnie przypadkowo stało się inspiracją dla wielu artystów i poetów. Jak postuluje autor książki, Kuba Snopek, to miejsce powinno zostać uznane za zabytek. Czy ma rację?

 

 

Po więcej informacji na temat a) polskiej architektury PRL-u oraz b) pastelozy odsyłam do następujących książek Filipa Springera:

a) Źle urodzone

b) Wanna z kolumnadą

 

 

*Wilfred Koch Style w architekturze, Świat Książki, 2013

Like Reblog Comment
text 2014-01-02 16:03
Miasto idealne

Wpis nie związany z literaturą, aczkolwiek nią silnie inspirowany.

 

Zacznijmy od prostego pytania: które z poniższych miejsc wydaje wam się idealne do zamieszkania?

 

czy

 

Na pierwszy rzut oka nowojorski Manhattan wydaje się miejscem znacznie przyjemniejszym. Geometryczna, uporządkowana siatka ulic wprowadza poczucie ładu i uporządkowania, które zakłóca jedynie anarchistycznie wijący się Broadway, taki wyjątek od reguły. Centrum Londynu wydaje się za to ciekawsze, labirynt wąskich uliczek z całą pewnością urozmaica krajobraz i czyni przemieszczanie się po mieście prawdziwą przygodą a niekiedy również i wyzwaniem.

 

Skąd takie różnice w planach tych obszarów? No cóż, gołym okiem widać, że pierwszy powstał najpierw na kartce, natomiast drugi rozwijał się niejako samoistnie. Dlaczego tak się stało?

 

 

Schemat powstawania miast najłatwiej wytłumaczyć na podstawie gier komputerowych. Zacznijmy od znanej większości graczy strategii The Settlers. Jak to przeważnie w tego typu grach bywa, rozgrywkę zaczynamy od założenia osady. Przeważnie dysponujemy już jednym dużym budynkiem pełniącym funkcje magazynu oraz naszej głównej siedziby, wokół której jest już kilka lichych chatek mieszkańców. Czas zabrać się za rozbudowę tej niezbyt reprezentacyjnej osady. Czym kierujemy się w wyborze miejsc pod kolejne budowle? Po pierwsze – surowcami. Tam gdzie mamy złoża minerału, stawiamy kopalnię. Przy jeziorku powstaje chatka rybaka. Pod lasem ustawiamy drwala. Po drugie – odległością. Chyba każdemu zależy na tempie rozgrywki, więc piekarnia znajdzie swoje miejsce obok młyna, który z kolei sąsiaduje z farmą, tak by maksymalnie skrócić czas wędrówki tragarzy przenoszących niezbędne materiały. Pozostałe budynki stawiamy tam, gdzie jest wolne miejsce, otaczamy wszystko murem obronnym i voilà! Nasza osada zamieniła się w prawdziwe miasto.

 

 

Inaczej prezentuje się rozgrywka w SimCity, które nie jest już strategią, lecz prawdziwym symulatorem miasta. Tutaj od początku musimy stawić czoła całej masie czynników, które należy wziąć pod rozwagę planując nowe założenie miejskie. Rozgrywkę zaczynamy nie od postawienia chaty farmera, ale od rozplanowania sieci dróg, do których następnie dopasowujemy odpowiednio strefy mieszkalne, biznesowe i przemysłowe. Oczywiście kwestie wykorzystania zasobów naturalnych oraz dopasowania odległości nadal pozostają najważniejsze, jednak oprócz tego musimy również pamiętać chociażby o dbaniu o środowisko oraz wziąć pod uwagę zadowolenie mieszkańców. Strategia ‘mam wolne miejsce, zmieści mi się tutaj rzeźnik’ na dłuższą metę się już nie sprawdzi.

 

Rozbudowę osady w The Settlers można porównać do spontanicznego rozrostu pierwszych miast (w tym Londynu), w których kolejne zabudowania powstawały wokół jednego centrum (mógł to być rynek, ratusz, kościół). Oczywiście jest to duże uproszczenie, ponieważ w niektórych przypadkach już w czasach starożytnych pojawiali się dzielni osobnicy, którzy na swoje barki brali planowanie przestrzeni miejskiej, często odwołując się do planu szachownicy. Takich przypadków było jednak niewiele i zdecydowana liczba miast rozrastała się samoczynnie, wiedziona instynktem mieszkańców a nie odgórnie narzuconą logiką.

 

Dopiero koniec wieku XIX doprowadził nas do powstania urbanistyki i logiki znanej z SimCity. Dlaczego akurat ten moment? Jak pewnie każdy pamięta był to czas wielkiej rewolucji przemysłowej. Zmiany te stworzyły nowe możliwości zatrudnienia, potrzebowano każdej pary rąk do pracy w fabrykach. Spowodowało to nagły transfer ludności z obszarów wiejskich do miast, ostatecznie prowadząc do ich przeludnienia. Nic więc dziwnego, że na wąskich uliczkach pamiętających jeszcze okres średniowiecza, ze zdwojoną siłą grasowały zakaźne choroby (w tym niezwykle ‘popularna’ wówczas gruźlica, nazywana również suchotami), kamienice pękały w szwach nie mogąc pomieścić kolejnych mieszkańców, podczas gdy za rogiem wyrastała kolejna fabryka potrzebująca nowych pracowników. Przypomnijmy sobie opisy miast zawarte w powieściach i opowiadaniach pisarzy żyjących na przełomie XIX i XX wieku. Niemal wszystkie teksty zawierały opisy dzielnic nędzy, chociażby warszawskie Powiśle uwiecznione przez Bolesława Prusa w Lalce:

Wokulski doszedł do brzegu Wisły i zdumiał się. Na kilkumorgowej przestrzeni wznosił się tu pagórek najobrzydliwszych śmieci, cuchnących, nieomal ruszających się pod słońcem, a o kilkadziesiąt kroków dalej leżały zbiorniki wody, którą piła Warszawa. „O, tutaj — myślał — jest ognisko wszelkiej zarazy. Co człowiek dziś wyrzuci ze swego mieszkania, jutro wypije; później przenosi się na Powązki i z drugiej znowu strony miasta razi bliźnich pozostałych przy życiu. Bulwar tutaj, kanały i woda źródlana na górze i — można by ocalić rokrocznie kilka tysięcy ludzi od śmierci, a kilkadziesiąt tysięcy od chorób… Niewielka praca, a zysk nieobliczony; natura umie wynagradzać.”

Stefan Żeromski nie oszczędził również samego Paryża, pisząc w Ludziach bezdomnych:

Spomiędzy ogrodów wydzierały się tu i ówdzie sczerniałe mury i kominy fabryk, podobne do wstrętnego kadłuba i obmierzłych członków jakiegoś pasożyta, który z brudu się rodzi i nim żyje. Nad wodą i daleko wzdłuż brzegu wlokły się domy przedmieścia biedne, ordynarne i małe. W pewnym miejscu otworzył się przed wzrokiem, jak czeluść, skład węgla roztrząsający na sąsiednie ściany, drzwi i okna swój czarny oddech. Daleko w przestrzeni widać było przymglony las Meudon.

Nieco dalej czytamy opis innego, tym razem polskiego już miasta:

Stali na wzniesieniu. W głębi leżało miasto. Były to szeregi domów jednakowych, czarnych, zadymionych. W małej stosunkowo odległości z wielkich pieców wybuchały ognie jak z krateru wulkanów. Wicher porywał ich płaty, jakby je od masy udzierał i chciał cisnąć na miasto. Drzewa zasypane kurzem i dymem wyglądały niby robotnicy. Zieloność murawy była obleczona żałobnym pokrowcem.

Nic więc dziwnego, że w końcu znalazły się osoby, które zdecydowały się stworzyć nowe miasta, będące antytezą dotychczasowych założeń. Zaplanować i zbudować nowy, lepszy świat, miasto marzeń, utopię.

 

 

Zacznijmy od chyba jednej z najbardziej znanych i, co najważniejsze, wcielanych w życie, koncepcji miast idealnych – miast-ogrodów. Wymyślona w 1898 roku przez Ebenezera Howarda idea zakładała, jak sama nazwa wskazuje, wprowadzenie do miast rozległych terenów zielonych. Miało to być lekarstwo na zanieczyszczone przez fabryki połacie brudnych i przeludnionych miast, idealnie reprezentowanych chociażby przez szkockie Glasgow. Radialne, złożone z 6 pierścieniowych sektorów miasto-ogród miało stanowić pewnego rodzaju połączenie miasta i wsi (miastowieś). Niewielkich rozmiarów miejscowość, oddalona od najbliższego większego miasta o 50 km, miała gwarantować mieszkańcom prywatność, humanitarne warunki życia oraz… własny ogródek. Jak już wspomniałam, echa tego pomysłu można znaleźć w różnych założeniach architektonicznych, również w Polsce, np. w Podkowie Leśniej, w Milanówku, czy w obrębie warszawskiej Sadyby.

 

 

Nieco mniej szczęścia miał Le Corbusier. Architekt ten zdążył nas już przyzwyczaić do dość odważnych i radykalnych pomysłów oraz do fascynacji wieżowcami. Zacznijmy od Ville Contemporaine (miasto współczesne), projektu zaprezentowanego w 1922 roku. Corbu za ideał przyjął 60-piętrowe wieżowce ulokowane na ramie stalowej, zamknięte w szklanych ścianach kurtynowych. Całość miała być opatulona terenami zielonymi z jednoczesną gloryfikacją samochodu.

 

 

Dwa lata później powrócił on z kolejnym projektem, tym razem nieco staranniej dopracowanym Ville Radiecise (miasto promieniste). Miało być ono w przeciwieństwie do poprzedniego pomysłu, miastem liniowym (ważne pojęcie, należy zapamiętać!), opartym na… abstrakcyjnym zarysie ludzkiej sylwetki. Pomysł niekonwencjonalny, nieco szalony. Całość oczywiście wypełniały wysokie wieżowce poprzegradzane terenami zielonymi, mającymi gwarantować integrację człowieka ze środowiskiem. Sun, space, greenery (słońce, przestrzeń, zieleń) – to w końcu jedna z głównych zasad przyświecających architektom doby modernizmu. Miasto miało składać się z zon, dzielnic służących przypisanemu celowi. I tak centrum miało zostać poświęcone biznesowi i ulokowanym w drapaczach chmur apartamentom. Nieco dalej miały znajdować się strefy mieszkalne pełne prefabrykowanych domów, z których jeden mógł pomieścić do 2700 mieszkańców. Chociaż takie miasto nigdy nie powstało, to jego elementy można zauważyć chociażby w zaprojektowanym przez Corbusiera indyjskim mieście Czandigarh (1953 rok), czy w nowej stolicy Brazylii Brasilii (1960). Pomysł ogromnego domu mieszkalnego (nazwanego przez autora po prostu ‘unité’ - jednostka) został zrealizowany w postaci słynnej już ‘unité d'habitation’ (jednostka mieszkaniowa), babci bloków z wielkiej płyty.

 

 

Istniał również Plan Voisin, zaproponowany przez architekta w 1925 roku pomysł wyburzenia historycznej zabudowy centrum Paryża i kreacja nowego miasta-ogrodu, z wieżowcami i terenami zielonymi, wpisanymi w prostą, geometryczną siatkę. Całe szczęście nikt na ten pomysł nie przyklasnął, pomimo zapewnień autora, że najcenniejsze zabytki zostałyby zachowane.

 

 

Nieco mniej oderwany od rzeczywistości pomysł zaprezentował w 1932 roku Frank Lloyd Wright w książce The Disappearing City. Broadcre City, podobnie jak typowe miasto-ogród, miało nie być XIX-wiecznym miastem a czymś bardziej przypominającym powoli powstające przedmieścia. Przewidział on jeden akr dla każdej rodziny, do dowolnego zagospodarowania przez mieszkańców z jedynym obowiązkowym elementem – tak, chodziło o ogród. Budynki przemysłowe wyrzucono do odrębnej dzielnicy a wokół ważnych węzłów komunikacyjnych zarezerwowano miejsce na wieżowce.

 

 

I jeszcze jeden, nieco nowszy, przykład miasta utopijnego. EPCOT, czyli Experimental Prototype Community of Tomorrow, miało być idealnym miastem wchodzącym w skład Disney World. Tak, to nie pomyłka, jego pomysłodawcą był sam ojciec Myszki Miki i Kaczora Donalda – Walt Disney. Nie powinno to jednak nikogo dziwić, w końcu każdy Disneyland jest w pewnym sensie małym miasteczkiem wyposażonym nie tylko w elementy dbające o rozrywkę zwiedzających, ale również w bogate zaplecze techniczne oraz infrastrukturalne. Dlaczego więc nie zbudować czegoś podobnego, ale tym razem na serio? Miasto Disneya miało znaleźć się na Florydzie, nieopodal Orlando. Oczywiście nie było to miejsce wybrane na zasadzie ‘o tutaj sprzedają gigantyczną połać lądu – kupujemy!’, wybór ten był dokładnie przemyślany. Korzystne warunki atmosferyczne, położenie nieopodal potężnego węzła komunikacyjnego – wszystko przemawiało za słusznością tego wyboru. EPCOT miało być miastem promienistym, wzniesionym na planie przypominającym koło ze szprychami (chociaż mi osobiście plan ten bardziej przypomina oko). Po bliższym zapoznaniu się z pomysłami Disneya można zauważyć, że nie obce były mu rewelacje Corbusiera – centrum miało zostać poświęcone biznesowi, za nim miały znaleźć się apartamentowce, całość otaczać miały parki i dopiero za nimi osiedla mieszkalne. Oczywiście w 1966 roku nie było już mowy o wielkich betonowych blokach i na ich miejscu miały powstać zwyczajne domki jednorodzinne. A co z przemysłem? Ten ponownie został oddelegowany do osobnej, specjalnej dzielnicy. Wszystko miało zostać połączone innowacyjnym systemem transportu bezkolizyjnego. Niestety, po ogłoszeniu planów Disney zmarł i prace nad projektem zostały zawieszone. Na miejscu innowacyjnego miasta powstał Walt Disney World Resort, a niektóre rozwiązania z EPCOT zostały wprowadzone do położonego nieopodal niewielkiego miasteczka Celebration.

 

 

Można więc zauważyć, że chociaż każdy architekt proponował swoją własną, autorską koncepcję nowego założenia miejskiego, to jednak wszystkie one zawierały te same elementy. Zerwanie z XIX-wiecznym obrazem miasta, podział na dzielnice podporządkowane konkretnym funkcją. Wieżowce poprzegradzane olbrzymimi połaciami parków i ogrodów. Szerokie drogi sprzyjające bezkolizyjnemu transportowi. Chociaż żadnego z tych planów nie udało się w pełni wprowadzić w życie, to jednak pomimo upływu ok. wieku, pomysły w nich zawarte wciąż realizowane są w przypadkach rozbudowy miast. Jedynie powoli odchodzi się od tak uwielbianych przez modernistów wieżowców, zwłaszcza po wydarzeniach z 11.09.2011 roku.

 

***

A co z Polską? No cóż, ze względu na dość mały obszar (w porównaniu z USA), w naszym kraju nie ma obecnie miejsca na tworzenie nowych miejscowości. Możemy jednak pochwalić się kilkoma zaprojektowanymi niemal od zera miastami - począwszy od perły renesansu, czyli Zamościa, przez mieszankę historycyzmu, secesji i modernizmu w Gdyni, aż po Nową Hutę (również nawiązującą do koncepcji miasta ogrodu). Może trudno w to uwierzyć, ale Łódź również niesie w sobie dozę ideału. Ten uderzający brak centralnego punktu nie jest bynajmniej dziełem przypadku, po prostu w momencie, w którym rozwijało się miasto, takie centrum nie było już nikomu potrzebne. Swoją drogą dzięki uporządkowanej siatce ulic, łodzianie mogą poszczycić się tym, że z Manhattanem łączy ich więcej, niż tylko potoczna nazwa dzielnicy z wysokościowcami.

 

Prawdziwą rewolucję szykował jednak jeden z najbardziej wyróżniających się polskich architektów doby modernizmu – Oskar Hansen. Zaplanował on miasto odbiegające od pomysłów jego kolegów po fachu, wizję którą zawarł w niezwykle interesującej książce Zobaczyć świat. Ale o tym już następnym razem.

More posts
Your Dashboard view:
Need help?