W książce tej przeplatają się ze sobą rozważania religijne autora oraz fragmenty przedstawiające nam wygląd oraz historię odwiedzanych przezeń miejsc kultu. Należy jednak wziąć pod uwagę, że jest to bardziej osobisty dziennik niż typowa relacja z podróży.
Moje wrażenia? Pozycja krótka, ale zdecydowanie poruszająca. Jeśli ktoś szuka inspiracji duchowej, to jest to tytuł dla niego. Atutem "Kwitnącej pustynii" jest poza tym duża ilość zdjęć z podróży.
Nieduża książeczka, która obiecywała tak wiele tematem i nazwiskiem autora dla mnie niestety okazała się ogromnym rozczarowaniem. Nie należąc do wielkich fanów chrześcijaństwa, religii, czy też wiary w przeróżne mistyczne zjawiska miałem nadzieję na coś konstruktywnie krytycznego, coś napisane przez fachowca od języka dla mas, nadającego się do cytowania i polecania innym.
Po prawdzie interesujące są zaledwie dwa pierwsze listy, które przedstawiają człowieka jako istotę pełną wzajemnie się wykluczających pragnień. Szybko jednak się okazuje, że autor nie będzie trzymał się prostych porównań ludzkich życzeń z ichnimi wyobrażeniami o życiu wiecznym, nie będzie punktował zwyczajnych głupot, jakie stały się symbolem wieczności w niebie, nie będzie także piętnował tych wszystkich nieścisłości między okrutnym Bogiem sprzed lat i miłosiernym Ojcem-Stwórcą z Nowego Testamentu w dodatkowym zwarciu z tym, jak obaj Bogowie są czytani i interpretowani przez tak zwanych “ludzi kościoła”. Niby to robi, ale w tak zły sposób, że aż boli...
Listy z Ziemi, mimo moich najszczerszych chęci, trudno jest mi uznać za rzecz wartą poznania. Niechęć do chrześcijaństwa, czy też może tylko kościoła, a może do religii jako sposobu wygodnego życia dla niektórych grup społecznych jest to niczym innym jak zwyczajnym kpieniem z Biblii. Co samo w sobie nawet lubię, jeśli kpienie ma w sobie choć odrobinę dowcipu, nawet jeśli to dowcip ciężki. Natomiast w Listach widać przede wszystkim ogromną niechęć autora, wstręt na tyle duży, że talent pisarski gdzieś się zgubił, a całe zjawisko jest dla Twaina tak ohydne, że nie jest w stanie odnieść się do niego na spokojnie, że sam się nakręca, tworząc coraz to dziwniejsze twory i porównania, coraz bardziej prymitywne i płytkie.
Autor sam dał przeciwnikom narzędzia do krytyki tego dzieła, bo poważnie, opisywane przez Szatana porównania i sytuacje są tak naciągane, tak grubymi nićmi szyte, że nawet ktoś, kto sam chętnie religiom dokucza nie potrafi być ślepym; książeczka nie ma absolutnie nic wspólnego z krytyką czy próbą polemiki lub uświadomieniem jakiejś części społeczeństwa. Z ogromnym żalem, ale szczerze i krótko: to zwyczajne wiadro pomyj wylane na religię chrześcijańską. W ten sposób nikt nie zacznie zadawać pytań, prędzej grono wiernych się zwiększy po lekturze.
Jako skończony naiwniak wyobrażam sobie, że autor tego nie publikował, bo doskonale sobie zdawał sprawę z niskiego poziomu. Że pisał to aby odreagować frustracje, do szuflady, a wydali potomni dla kasy. W każdym razie: jeśli ktoś, jak ja, spodziewał się odkryć tu jakieś niezwykłe spostrzeżenia, racjonalne, kreatywne i rzeczowe - sorry, zły adres.
Kolejna pozycja, przy której od razu nasuwają się porównania do książek Dona Browna. Tym razem nie wiem, czy to źle, czy dobrze. Mimo podobieństw do bestsellerowych "pierwowzorów" i schematyzmu konstrukcji fabuły, książka jest dość strawna.
Co prawda znowu mamy młodego amerykańskiego naukowca (doktoranta), który ma lekką fobię przed publicznymi wystąpieniami, ale jest też momentami dość infantylny w swoich zachowaniach. Chwilami odnosi się wrażenie, że bohater dąży "do doktoratu po trupach"... Nie jest denerwująco "wszechwiedzący" jak u Browna. Trzeba mu na przykład tłumaczyć podstawy wiedzy o różnych religiach (może poza protestantyzmem), mimo że jest doktorantem od lat zajmującym się religiami i ich historią (na "czołowych" amerykańskich uniwersytetach). Ale na przykład wie doskonale ile dokładnie cali szerokości i długości mają księgi czytane przez mnichów w buddyjskim klasztorze w Bhutanie...
Co prawda znowu mamy młodą, śliczną dziennikarkę, ale jest dość ogarnięta.
Co prawda znowu mamy psychopatycznego obrońcę dogmatów, posiadającego znakomite źródło informacji i bliżej (początkowo) nieokreślonych potężnych mocodawców, ale przynajmniej jego działania nie idą równoległym torem z działaniami policji i FBI.
Autobusy turystyczne w Sarnath. Szacunek dla tych, którzy uważają, jak bohaterka książki, że można tam dojechać w dziesięć minut z Waranasi (Sarnath, 2012 r.)
Jest też niestety dość standardowe postrzeganie świata. Oto poszukiwany artefakt powinien trafić do Stanów, bo tylko to zapewni jego ewentualną analizę. Inny sposób weryfikacji jego prawdziwości nie wchodzi w grę. Bohater nie ma co do tego absolutnie żadnych wątpliwości. Gloria na amerykańskim uniwersytecie, albo niebyt.
"- Sarnath! - wykrzyknęła Kristin. - Miasto, do którego udał się Budda, kiedy osiągnął oświecenie.
- Tam, gdzie miał swoje pierwsze publiczne wystąpienia? - Grant zrozumiał dopiero po chwili.
- Byłam tam - przytaknęła Kristin. - Sarnath znajduje się dziesięć minut drogi od Waranasi."
Jeffrey Small "Oddech Boga"
Koniec końców otrzymujemy rozwinięcie dość ciekawego pomysłu na temat losów świata i łagodne wprowadzenie do religioznawstwa (buddyzm, chrześcijaństwo, islam) okraszone kilkoma niezłymi opisami Indii i Bhutanu z trochę mniejszym poziomem szczegółowości niż u wspomnianego Dana Browna. Mam wrażenie, że autorowi (tłumaczowi?) pomylił się Tajwan z Tajlandią i że zabrakło dżinizmu, ale w sumie całkiem to strawne, może nawet potrzebne, zakładając że kilka osób dowie się z książki co to Bhutan czy Sarnath.