Czy jesteście zadowoleni z wyglądu otoczenia, w którym mieszkacie? Ja swojemu nie mam nic do zarzucenia, wygląda ono mniej więcej tak:
(no dobrze, nie zawsze jest tęcza)
Mam to szczęście, że nie dość, że mieszkam na wsi, to jeszcze mieszkam na jej obrzeżach. Niestety, wystarczy, że ruszę się do większego skupiska domów i już włos mi się na głowie jeży. Brzydota dotknęła już nawet najmniejsze miejscowości, w których dumni właściciele pokrywają swoje domy tynkiem w kolorach, od których oczy bolą. W nowym budownictwie ci mniej tradycyjni (i bardziej majętni) fundują sobie klatki schodowe w kształcie wieży zamkowej oraz koniecznie lwy siedzące na ogrodzeniu. Po podwórku przechadza się bocian, obok stoi nieco wyblakły już krasnal w towarzystwie gipsowej Wenus z Milo. Jedni nazywają to eklektyzmem, inni kiczem.
W miastach jest niestety jeszcze gorzej. O ile przestrzeń wiejska cierpi z powodu fantazji właściciela danego podwórka (który w głównej mierze szkodzi samemu sobie), to w większych miejscowościach naruszana jest estetyka przestrzeni wspólnej. Nad miasteczkiem królują zielonkawo-niebieskawo-żółtawo-różowawe bloki (najlepiej wszystkie kolory zmieszać razem – będzie weselej!)usiłujące swoją pstrokatością zakryć zaniedbane i zrujnowane pozostałości architektury PRL-u. Budynki zasłaniane są wielkimi siatkami reklamującymi najbardziej rozpoznawalne marki, sklepy pooklejane są swoimi własnymi reklamami (a nuż ktoś przegapiłby gigantyczny szyld!), z przystanków tramwajowych smętnie zwisają wydrukowane ogłoszenia (kredyty, korepetycje, sprzedaż kurek niosek), z siatek przegradzających tory spoglądają ogłoszenia szkół językowych i domów pogrzebowych. Każda firma chce pokazać swój indywidualizm, stąd brak cech wspólnych z otaczającym ją kontekstem przestrzeni miejskiej. Im więcej firm podąży tą drogą, tym większy ból głowy.
Łódź - ulica Piotrkowska (fot. własna)
Wyjedźmy za miasto i wybierzmy się na przejażdżkę jakąś drogą krajową (nie, trasy szybkiego ruchu i autostrady omijajmy szerokim łukiem – tam są ekrany akustyczne) i popatrzmy na krajobraz. Co widzimy? Las. A za lasem? Łąka. A przy drodze? Bilbordy. Szyldy. Oklejone tablicami płoty gospodarstw. Ba, już niektórzy właściciele zdecydowali się ozdobić ściany swoich domów barwnymi mozaikami ofert reklamowych. Kostka brukowa, usługi pogrzebowe (znowu!), okna, drzwi, pończochy. Wszędzie oczywiście wypisane adresy i numery telefonów, które każdy kierowca z pewnością zapamięta, lub co sprytniejszy może nawet i zapisze w telefonie. Mijamy domy i naszym oczom ukazuje się wielki młyn usytułowany na dachu wiejskiej chaty. Chociaż nie! Wiejska chata jest tylko od frontu, całość jest jak najbardziej murowanym budynkiem pokrytym pięknym, zielonym tynkiem.
okolice Piotrkowa Trybunalskiego (fot. Google maps)
Wystarczy.
W Polsce mamy problem z przestrzenią publiczną i to niestety nie jest tylko opinia wiecznie narzekających malkontentów. Wszystkie opisane powyżej zjawiska są niestety prawdziwe i chociaż mogą śmieszyć, to jednak jest to śmiech przez łzy.
Jakiś czas temu wspominałam o książce Roberta Venturi (Uczyć się od Las Vegas), który opisywał podobne zjawiska zaistniałe w wymienionym w tytule mieście w latach 60. minionego wieku. Jej lektura bardzo mnie zaciekawiła, dlatego z ciekawością sięgam po najnowszą książkę Filipa Springera.Już po pierwszych kilku stronach wiem, że będzie to lektura ciekawa i niestety bolesna - zwłaszcza, że wyjątkowo dużo w niej Łodzi, której faktycznie do piękności daleko (chociaż ta sytuacja zaczyna się powoli poprawiać).
Polska może się pochwalić tym, że uczyła się od Las Vagas, chociaż chyba troszkę nie uważała na wykładach. Bo w naszym kraju nie jest ‘zwyczajnie i brzydko’, tylko ‘osobliwie i kiczowato’.
Łódź - ulica Piotrkowska (fot. własna)
c.d.n.