„Wojna i pokój hiszpańskiej wojny domowej” – taki cytat umieszczony w blurbie zobowiązuje. Wygospodarujcie czas na czytanie opasłego tomiszcza nawiązującego do konwencji epopei Tołstoja i do proustowskiego poszukiwania czasu utraconego jednocześnie – łatwo nie będzie, prawda? Z drugiej jednak strony trzeba przyznać uczciwie, że wiedza przeciętnego Polaka na temat wojny domowej w Hiszpanii jest wyjątkowo uboga. Wiemy mniej więcej tyle, że to był taki poligon II wojny światowej, że komunizm Hiszpanom nie wyszedł i że w efekcie władzę przejął Franco z falangistami, ku zgrozie Orwella i reszty Zachodu. Warto sobie pouzupełniać braki.
Powieść Moliny może służyć do tego idealnie. Hiszpański autor traktuje historię upadku Republiki w sposób daleki od podręcznikowego – nie mówi nic albo mówi bardzo niewiele o postępach na froncie wojny domowej i przełomowych dla tego okresu wydarzeniach, natomiast skupia się na codzienności, dlatego też czytelnik jest w stanie całkiem precyzyjnie określić, jak wyglądał zwykły dzień w Madrycie oczekującym na nadejście Falangi.
Tu właśnie tkwi siła książki – dzięki mistrzowsko zarysowanym postaciom drugoplanowym jesteśmy w stanie zrozumieć, jakie przesłanki towarzyszyły wcale nie takim oczywistym, jak mogłoby się dziś wydawać, wyborom – socjalizmu, komunizmu, faszyzmu. I nie ma tu krzywdzących uproszczeń typu: szlachetny rewolucjonista – krwiożerczy faszysta. Najczęściej i jeden, i drugi jest smutnym, egoistycznym, przepełnionym wstrętem do sąsiada, nic nie znaczącym poza swoim oddziałem/kolektywem szarym człowiekiem. Dlatego bojowi komuniści wciąż ściskają przed burżujami czapki, a falangiści to po prostu mało zdolni chłopcy z dobrych domów, którzy szukają winnych swoich życiowych niepowodzeń.
Powieść hiszpańskiego pisarza jest bardzo plastyczna, świetnie osadzona w codziennych realiach, oparta na szczególe. Molina skupia się np. na takich detalach jak brak mleka, dotkliwie dotykający naród chronicznie cierpiący na próchnicę i choroby wynikające z niedoboru wapnia (co bardzo martwi Juana Negrína, jednego z najświatlejszych przywódców Republiki). Dlatego powieść hiszpańskiego autora bardziej przypomina okupacyjne wspomnienia Białoszewskiego czy Bratnego niż epopeję. I trochę szkoda, że Molina na tym nie poprzestał.
Bo We mgle czasów (wiem, okropny tytuł) to książka spreparowana według najlepszego przepisu na epopeję właśnie. A przepis ten mówi, że jeżeli już mamy historię rozgrywającą się w czasach dla danego narodu przełomowych, to trzeba do niej wrzucić bohaterów heroicznych (amerykańska żydówka Judith Biely, której matka przez całe życie ciułała każdego centa, by córka mogła zwiedzić Europę, a która nie poprzestaje na wspaniałych wojażach i postanawia naprawić świat, wracając do upadającej Republiki) i poruszającą intrygę miłosną.
I tu leży pies pogrzebany. Miłość Judith Biely i Ignacio Abela nie jest ani wzniosła, ani heroiczna. To raczej kronika małżeńskiej niewierności, rozgrywająca się w małym brudnym hotelu, kiedy świtają tapety. O ile na co dzień bliższa mi jest estetyka Świetlickiego niż Herberta, w przypadku powieści Moliny nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś nie gra. Bo czuję, że zamiar był inny. Że miało być wzniośle i wzruszająco, a przy tym na poziomie, że Judith miała być taką Magą współczesnej hiszpańskiej literatury, a Ignacio Abel miał wryć się w pamięć zbiorową równie mocno, jak bohaterowie Cortazara i Llossy. Wyszło melodramatycznie, jak w nowym polskim kinie historycznym (te wszystkie Bitwy warszawskie i inne flaki z olejem) albo hollywoodzkich ciągutkach.
Próbka miłosnego języka: Chcę, żebyśmy dalej rozmawiali. Jestem tutaj z tobą i nie mogę uwierzyć, że to prawda. Wyobrażałem sobie tyle razy, że znowu cię spotykam, i rozmawiamy, rozmawiamy, nie czując zmęczenia ani nie milknąc. Cały czas wyobrażałem sobie to wszystko, co ci powiem, kiedy znowu cię zobaczę, to wszystko, co muszę ci powiedzieć. Myślenie oznacza rozmowę z tobą. I tak dalej. Cały ten bełkot wypełnia stronę nr 810. Osiemset dziesięć! Czy naprawdę macie w sobie tyle samozaparcia, żeby do tej strony dobrnąć? A jeszcze 36 stron do końca.
I dlatego też We mgle czasów to tylko próba epopei, w dużej mierze nieudana. Gdyby książkę odchudzić o jakieś 300 stron, wyszedłby bardzo ciekawy fresk historyczny w zajmujący sposób opowiadający na nowo historię hiszpańskiej wojny domowej. Molina jednak bardzo chciał napisać hiszpańską Wojnę i pokój, ale bez intrygujących postaci i ciekawej historii miłosnej. Zupełnie niepotrzebnie. Bo wszystko, co się pomiędzy dziejami Ignacia i Judith w tej książce opowiada, jest ze wszech miar warte uwagi. Tylko sobie trzeba te partie z książki samemu powycinać.
Warto spróbować, trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość.
(PS. Polskie wydanie dodatkowo psuje zupełnie bezsensowna okładka. Na zdjęciu jest straszy pan z parasolem, jakby to miała być historia typu Miłość stulatka albo Tam, gdzie rosną poziomki. Na litość boską, główny bohater nie skończył pięćdziesiątki i ma burzliwy romans na koncie. Najpierw czytamy, potem wybieramy fotkę.)
www.facebook.com/literaturasaute