Obaj zaprzyjaźnieni ze sobą autorzy mają podobną "środkowoeuropejską" wrażliwość - tu jednak każdy swą Europę definiuje inaczej: Andruchowycz przez rodzinną historię, Stasiuk przez geografię, czyli przez czas i przestrzeń.
Andruchowycza zawsze pociągały ruiny i to, co minęło - przeszłość sprzed 1917 roku, która w socjalizmie została zanegowana i wymazana. Rozumiem go, lecz nie znam radości, jakie zachował w pamięci: z przyjaciółmi w młodości wędrował po ruinach zamków (m.in. jedynego zamku templariuszy na Ukrainie w Seredniem). Jak Rilkego "pszczoły niewidocznego" zbierali tam "niewidzialny miód", wspomina - miejsca takie były podnietą ich młodości i wyobraźni. Ja bym ruiny najchętniej odbudowywał...
W kolejnych częściach eseju, z których każda ma tytuł i charakter innego żanru literackiego, autor skupia się już bardziej na doświadczeniach bliższych i dalszych krewnych, które budowały jego świadomość. A jego rodzina wywodzi się z zachodnioukraińskiej inteligencji, która od początku 20 w. była mocno zaangażowana w ideę Samostijnej Ukrainy. Historie rodzinne w Europie Środkowej zwykle przeczą oficjalnym wykładniom historii panujących systemów politycznych: również w mojej rodzinie opowiadania babci i dalszych krewnych najczęściej falsyfikowały oficjalne twierdzenia, kto był wrogiem, a kto przyjacielem. Historia rodzinna w tej części Europy po prostu uniemożliwia wiarę w utopijne idee - jest szczepionką przeciwko przemijającym ideologiom. O ile ma się tylko oczy i uszy otwarte.
Właśnie to przywiązanie do historii zdaje się łączyć większość obywateli Europy Środkowej - "społeczeństwa nieszczęśliwych" - którzy wierzą w apokalipsę. Bo wydaje im się, że raj już był, a teraz wszystko chyli się ku upadkowi. A taka wizja jest obca mieszkańcom Zachodu - "społeczeństwom szczęśliwych". Na licznych konferencjach, w których uczestniczył Andruchowycz w latach 80-tych i 90tych, ci z Zachodu gromili w dyskusji swych środkowo-wschodnich adwersarzy, argumentując, że historiocentryzm jest rodzajem nekrofilii, z której nic dobrego nie wynika, bo zamiłowanie do historii nadaje się tylko do uzasadniania własnego nieudacznictwa ("historia przeszkodziła nam coś osiągnąć"). Mieszkańcy Zachodu nie chcą pamiętać historii, widząc w upadek i piekło przeszłości, a z tego stanu jakoby ludzkość dźwiga się własną pracą, dążąc wciąż do szczęśliwości i raju na ziemi. Reprezentują tym samą odwrotną wizję - nie apokaliptyczną a utopijną. Stąd Marx, rewolucje, awangardy, wynalazki i idee postępu. Dla mieszkańców Europy Środkowej historia jest pewnym memento, moralnym drogowskazem, balastem pozwalającym utrzymać pion w czasie żeglugi przez czas. Nazywają to "zakorzenieniem", podczas gdy dla ludzi Zachodu jest to tylko "zapętlenie" w historii.
Dla Stasiuka wykładnią wschodnio-europejskości jest geografia. Człowiek stąd obawia się równin, przez które wte i wewte przeciągają armie niszcząc wszystko po drodze. A im bardziej na wschód, tym równiej...Krajobraz ma tendencję do wdeptania wszystkiego w ziemię. Dlatego człowiek szuka raczej miejsc osłoniętych i pewniej czuje się gdzieś u podnóża gór, za jakąś naturalną przeszkodą - nie na środku gościńca. Poza tym pewien rozgardiasz, nieporządek i niewielkie wymiary np. budynków promieniują Stasiukowi ludzkim ciepłem. W Europie Środkowo-Wschodniej człowiek poszukuje potwierdzenia obecności w oczach sąsiada, jego chałupie obok, która dodaje otuchy - ludzie trzymają się razem, mają jakiś instynkt stadny, wolą być w kupie - tak jest bezpieczniej. Na Zachodzie oczy człowieka trafiają tylko w próżnię wszechobecnych luster - chrom, aluminium, szkło. Zwierciadła te odbijają ludziom ich samych. Ponadto Stasiuk poszukuje miejsc, gdzie czas nie płynie, gdzie się zatrzymał - tropi ulotne chwile, które jego bezruch i powtarzalność potwierdzają. Interesuje go trwanie i niezmienność. Dla tej części Europy charakterystyczne były niechęć do podróżowania (trzeba pilnować chałupy) i obojętność wobec upływu czasu (wystarczy być). To dla polskiego autora głęboka mądrość tego regionu, gdzie wszystko poza tym - budownictwo, mosty a także obecność osiedleńców - było nietrwałe, tymczasowe, miotane w różne strony przez militarne i polityczne potęgi. Trwanie jest więc największą wartością. Dla Stasiuka mistrzami w opieraniu się tymczasowości tej części świata są Cyganie, którzy nie budują pomników, piramid, bibliotek i muzeów - tych obiektów pychy, a przecież ich ciągła obecność tutaj jest "dowodem, że trwanie wcale nie musi oznaczać ekspansji, a uczłowieczony czas niekoniecznie zmienia się w historię".
Pierwszy raz może odrzucić lub zachwycić. Związać na długo, przekonać i zachęcić. Albo przeciwnie. Spowodować, że odsunie się człowieka, pomysł, zajęcie w kąt. I nie będzie do niego wracać.
Nie czytałem jeszcze Stasiuka. Do teraz. Zgrzebna, skrzecząca rzeczywistość zapadłego końca świata u tego autora nabrała cech bogatych w zaskakujące, celne i piękne porównania, opisów błyszczących wyjątkowym zmysłem obserwacji, kolorów wprost z palety wrażliwego impresjonisty. A wreszcie dźwięków pełnych nie tylko półnut, ale kogoś o słuchu wybitnym – który słyszy także ćwierćnuty, a nawet ósemki.
Im dalej w tekst, tym lepiej. Historia toczy się w zakątku zapomnianym przez Boga i ludzi. Autor zapętla ją coraz bardziej i postaci pojawiające się gdzieś w tle, w kolejnych rozdziałach stają się głównymi bohaterami. Wszystko w końcu staje się jedną pełną opowieścią. Piękną w drobiazgach, szczegółach i budzącą podziw i oczarowanie po przeczytaniu ostatnich zdań.
Nie trzeba – jak widać – jechać na koniec świata, żeby barwnym językiem opisać nieznane barwy, wzory i wydarzenia. Wystarczy szeroko otworzyć oczy.
„Wschód” jest dla mnie próbą znalezienia odpowiedzi na pytania, przed którymi może stanąć każdy czterdziesto- czy też pięćdziesięciolatek, którego dzieciństwo i lata młodości upłynęły w Polsce socjalistycznej. Pytań jest dużo, jednak tym najważniejszym wydaje się być pytanie o PRZYSZŁOŚĆ, w której nie będzie pojęć „przeszłość” i „teraźniejszość”.
Autor „Wschodu” znany jest z tego („Taksim”, „Nie ma ekspresów…”), że od zawsze ciągnęło go do Europy Południowo – Wschodniej. Tam, wśród Serbów, Bułgarów, Rumunów znajdował coś, co można by nazwać „bratnią duszą”. Przyglądał się całej tej biedzie i bezradności prostego człowieka zamieszkującego tamte rejony i snuł rozważania o ludzkiej (słowiańskiej?) naturze. Charakterystyczne są dla tych rozważań melancholijna nuta i tęsknota za czymś bliżej nieokreślonym, nierozerwalnie związanym z przyrodą.
Nie inaczej jest w przypadku „Wschodu”.
Autor „Fado” zabiera nas w podróż przez „piękny polski wschód” z popegeerowskiego sklepu, w którym stał w dzieciństwie w kolejce „po chleb” - do stolicy, gdzie wschodnia strona rzeki „też nie chce być gorsza i kiedyś postawi swoje libeskindy”. Stamtąd udaje się samolotem do Pekinu. Odwiedza również Mongolię i Syberię, by lepiej poznać i zrozumieć źródło komunizmu.
W podróży swej na Wschód, z Płatonowem i Pearl Buck pod ręką, na własnej skórze doświadcza trudów zamieszkiwania na tamtych terenach; doświadcza wszechogarniającej pustki ziejącej z nieograniczoności otaczającej go przestrzeni, stepów, pustyni… Widzi podobieństwo między „chińską historią, która splatała się w jedno z pejzażem nadbużańskiej wsi, z cierpliwością dorosłych, z obrazem ich pochylonych pleców, gdy uparcie, rządek po rządku, pielili kartofle”. Zastanawia się nad chińską ekspansją i zalewem zachodniego rynku chińską tandetą i dochodzi do wniosku, że Chiny jako najstarsze na świecie najlepiej wiedzą, co się stanie, co czeka nas w przyszłości.
A co nas czeka? Zadowoleni z upadku komunizmu, który tak nagle „odszedł”, cieszący się tym, że znów jesteśmy w Europie, że zajmujemy zaszczytne (bo Tusk?) miejsce w Unii Europejskiej – zdajemy się nie dostrzegać niebezpieczeństw z tym związanych. Trzeba w tej „dziejowej” euforii zadać sobie pytanie, czy ktoś jeszcze myśli o „bladych facetach” i ich „bladych dzieciach” stojących w bramach?
I Stasiuk odpowiada: tak, owszem, ktoś myśli i.. czeka.
„KTOŚ czeka, aż wszyscy wymrą, zatrują się alkoholem albo uciekną. Wtedy przyjadą spychacze, koparki, wywrotki i żurawie i załadują na pakę domy, ulice i kwartały, by je wywieźć gdzieś za miasto”, by na „gruzach lumpenproletariatu” postawić te swoje libeskindy i spire’y „żeby się tylko przypodobać i żeby się odwrócić plecami od ¬przeszłości, która wystaje całymi dniami w ¬bramach.”
Podróż na Wschód – zdaje się – pozwala autorowi „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” zgłębić przyczynę takiego stanu rzeczy:
„Gdy latem wylądowałem w Bracku, zobaczyłem, jak szary deszcz pada na stary beton, na rdzę, na spękane szkło. W jednej chwili, w przedziwnym, jasnym błysku pojąłem, że widzę ślady klęski. Lecz wcale nie tej, o której przywykliśmy rozprawiać z wyższością, satysfakcją i wzgardą, że oto ruski komunizm upadł, ten wynalazek dzikich i niedomytych rozpadł się w proch, i to dzięki nam, dzięki naszemu odwiecznemu pragnieniu wolności. Bo my załapaliśmy się tylko na resztki. Kiedy w Bracku deszcz padał na pokruszony beton, na zardzewiały metal i na poszarzałe szkło, pojąłem, że tutaj, w tym kraju, wszystko jest przesiąknięte klęską na skalę, o której nie mamy pojęcia. Wyobrażaliśmy sobie jakąś zabytkową, staroświecką rewolucję, w której jedni zabiorą drugim, zlikwidują własność oraz zbędną część społeczeństwa. Oglądaliśmy upadek, biorąc go za zwycięstwo. Tymczasem ci, którzy znali prawdziwy sens, wiedzieli, że szło o unieważnienie materii, o jej przekroczenie. Materializm był tchórzostwem. Chodziło przecież nie o jakieś dziecinne zniesienie własności, ale o zniesienie jej przedmiotu. Różnicująca, dzieląca ludzi materia miała odejść w przeszłość pomiędzy wszystkie minione zabobony”.
A co z „opium dla mas”?
Kościół w obecnym wymiarze – zdaniem Stasiuka – za niewielką opłatą pozwala wygadać się prostemu ludowi, podzielić się swymi zmartwieniami i troskami w eterze – i to wszystko.
Więc co nam zostaje?
„Będziemy tęsknić tylko do przyszłego. Do tego, co tam sobie wymarzymy. Tęsknota za przeszłością zostanie wykorzeniona. Zwyczajnie. Zmienią się mózgi. Będziemy myśleć tylko o tym, co sobie jeszcze kupimy. Jaką sobie jeszcze zrobimy przyjemność. Nie będzie żadnych duchów, wspomnień, pamięci ani historii. No tak – nie będzie pamięci i każdego dnia trzeba będzie zaczynać od nowa.”
Nie brzmi to optymistycznie, zwłaszcza gdy uzależnieni w swym położeniu geograficznym od wpływów Zachodu z jego korporacyjnością, traktującą człowieka przedmiotowo oraz od wpływów Wschodu ze swym „apetytem” na przestrzeń prędzej czy później zostaniemy wchłonięci…
„Obżarty kaszą gryczaną oddawałem się medytacji. Tej wiosny spędziłem dwa tygodnie w Ameryce. Między Nowym Jorkiem a Chicago obiecywałem sobie, że to dopiero początek i że na pewno tu wrócę, by przejechać wzdłuż i wszerz ten szalony kraj, który zniewala i wabi wszystkie plemiona świata. Wystarczy przejechać się czwartą, piątą albo szóstą linią w czeluściach Manhattanu, by się o tym przekonać. A teraz siedziałem (…) i patrzyłem, jak unosi się kurz. Manhattan oddalił się i powrócił na swoje miejsce. Siedziałem na skraju Trzeciego Rzymu i patrzyłem na chude bydło powracające z pastwisk. Powietrze pachniało suchym nawozem i niskooktanową benzyną. Wiedziałem, że nie wrócę na Manhattan. Nie wydam grosza ani nie poświęcę dnia, by się tam znaleźć. Byłem luzerem i kochałem schyłek. Podobała mi się klęska na kosmiczną skalę. Siedziałem pod knajpą Tranzit i patrzyłem, jak Trzeci Rzym przykłada ucho do stepu, nasłuchując Chin. Mrówczego, skrzętnego chrzęstu”.
Książkę polecam, bo jest po prostu dobrze napisana, bez „owijania w bawełnę”.
Koniec lata wcale nie musi dostarczać nam samych powodów do zmartwień. Prawda, pogoda zaczyna płatać nam figle i dzień staje się coraz krótszy, młodsi biegną do szkoły, studenci myślą o zbliżających się poprawkach a najstarsi z rozrzewnieniem wspominają wakacyjne wojaże. Na osłodzenie tej powakacyjnej chandry proponuję spacer do księgarni, bowiem wydawnictwa zadbały o to, by dzięki proponowanym przez nie nowościom, umilić nam nieco ten depresyjny czas. A we wrześniu na prawdę jest z czego wybierać.