logo
Wrong email address or username
Wrong email address or username
Incorrect verification code
back to top
Search tags: literatura-angielska
Load new posts () and activity
Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2014-07-18 08:46
Hip hop, język sukcesu i komunikacja miejska – Londyn NW
Londyn NW - Zadie Smith,Jerzy Kozłowski

Trudno nie kochać Zadie Smith – za szczerość, rytm zdania, dystans do własnych postaci, poczucie humoru, mieszanie wzniosłości z trywialnością. W najnowszej powieści autorki Białych zębów mamy wszystkie te elementy wymieszane zręcznie w typowym dla autorki tygielku – trochę hip hopu, trochę programów telewizyjnych, pogaduszki dziewczyn z dzielni (raz na czacie), dialogi prowadzone w autobusach i w metrze, czuć trochę, że ktoś obok popala skręta. Szkoda, że wrażenie stuprocentowej autentyczności tych scen trochę się zaciera w polskim tłumaczeniu, ale przecież zawsze można sięgnąć po wersję anglojęzyczną. Mnie to przekonuje.

 

Lubię też w książkach Zadie Smith to, że są one jak gotowe scenariusze filmowe. Ale nie scenariusze do wielkich komercyjnych produkcji. Powieści Zadie Smith raczej nadawałyby się one na warsztat mniej znanych, ambitnych reżyserów europejskich. Takich, którzy kręcą trochę nudne, ale bardzo przekonujące filmy o codziennym doświadczeniu przeciętnych ludzi. Jak Fish Tank albo Życie Adeli. Szczególnie partie książki dotyczące Keishy wydawały mi się bardzo kinowe. Nic dziwnego – do filmowych inspiracji autorka Londynu NW już się przyznała, w esejach zebranych w książce Jak zmieniałam zdanie.

 

Pisarka bardziej zdecydowanie niż poprzednio bawi się formą – książka rozwija się nielinearnie, a akcja jest trochę poszatkowana, ale to ciągle literatura przyjemna jak piosenki reggae. Proza mocno dosłowna, oparta na codzienności, trywialności – jak wielokrotnie przywoływany w tekście hip hop. Za co również kochamy Zadie Smith. Wychodzi jej to nawet lepiej niż Masłowskiej. Bo wydaje mi się, że to właśnie we frazie i rytmie hip hopu trzeba dopatrywać się esencji pisarstwa Zadie Smith, a nie w literackim realizmie.

 

I wcale mi nie przeszkadza, że Zadie Smith skazuje swoich bohaterów na bierność, a przy okazji trochę ich trywializuje. Jej książki są diagnozą postawioną rzeczywistości, a nie powiastkami pozytywistycznymi, które miałyby zmieniać świat. Znowu podobnie, jak piosenki hip hopowe – wyrażają gniew, znudzenie, marazm, ale nie roszczą sobie prawa do miana manifestów. Dzięki temu są wiarygodne.

 

Jeżeli jednak mam mieć jakieś zastrzeżenia, to chyba jednak Londyn NW nie przebija poprzedniej książki Zadie Smith, O pięknie. Może postaci są trochę mniej charakterystyczne, może tym razem za dużo trywialności, a za mało wzniosłości w mieszance? To chyba tylko kwestia proporcji. I trochę mniej w tej książce celnych bon motów, od których pękały w szwach Białe zęby.

 

Mamy za to zabawy z formą, a to też przyjemne. I trochę mniej popu, niż w Łowcy autografów. No i kpinę z języka sukcesu, jakim napisane są poradniki pozytywnego myślenia. Z resztkami klarowności przekazała przyjaciółce wybór aforyzmów, aksjomatów i przysłów, zakładając, że o ich prawdziwości świadczy częstotliwość używania, tak jak się wierzy w nominalną wartość papierowych pieniędzy. Uczciwość zawsze popłaca. Miłość przezwycięży wszystko. Każdy jest inny.

 

PS. Zdaję sobie sprawę z tego, że Poznań to nie Londyn, ale jednak zważywszy na fakt, że mieszkam na hip hopowych (jak mówią) Jeżycach, w duszny, upalny dzień (zamknięcie okna było zupełnie wykluczone) liczyłem na lepszy soundtrack do lektury Zadie Smith od disco polo. Na szczęście ktoś podjechał bryką i odpalił bardziej pasujący do Londynu NW soundsystem.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

Like Reblog Comment
review 2014-06-18 00:00
Thrill me… Kill me.
Pielgrzym - Terry Hayes

[...] „Wciągający i niepokojący. Zmusza do obgryzania paznokci”.

Graham Masterton[i]

 

Prawdziwy czytelnik musi w końcu paść trupem. Piszę: „musi”, gdyż zakładam, że niekoniecznie mu się to udało; na tę jedną książkę, która nas zabije, zatłucze, skrzywdzi, pokona, czekamy niekiedy bardzo długo, a czas przyszły wisi nad nami jak słodki pejczyk. A ten z kolei nie ma wiele wspólnego z niejakim Christianem G., oskarżonym o zbrodnie przeciwko literaturze.

 

Niektórzy padają trupem wiele razy i co poranek przeżywają zmartwychwstanie. Bądź też zmieniają się w zombie. Efekt podobny: czerwone, podpuchnięte oczy, włos sterczący na wszystkie strony, zdefasonowany manicure i wreszcie — niepokojąco nieobecny wyraz twarzy. Czy tam pyska. Czy mordy. Fizjonomii. Przecież książka mogła zmienić lico w ryło, oczy w ślepia, a ogryzione paznokcie w krogulcze szpony — strach pomyśleć, co zrobiła z ofiarą fantasy!

 

Czytelnik prawdziwy to zatem nieboszczyk. Nieboszczyk ujęty fachowo to denat. Od denata blisko do śledztwa, od śledztwa do typologii zabójstw. Dobre książki uśmiercają w różny sposób: arcydzieła biorą na warsztat czytelniczą i moralną niewinność, którym skręcają kark. Świetne czytadła lubią wciągać i podtapiać. W obydwu wypadkach książka-uwodzicielka (niech będzie kobietą, w końcu to ona, nie on) ma w sobie tyle fatalnego uroku, że… Żegnaj, pogodo za oknem, stygnąca zupo, objuczona jak wielbłąd desko do prasowania, raporcie dla szefa! Tak, też mi się zdaje, że ostatni przypadek to wyjątkowo paskudne zagranie…

 

Wszystkich, którzy uwierzyli w zacytowaną wypowiedź Mastertona (Mastertonowi nie wierzy się z zasady, bo ma majaki i widzi flaki) — rozgrzeszam. Świadek miał rację, niczego nie podkoloryzował. A jeśli nie uwierzyliście, tym bardziej możecie czuć się wrobieni. Bo „Pielgrzym” podstępnie wyciągnie z Was energię.

 

Książka odebrała mi sen, podtopiła, a później strzeliła w łeb, pociskiem kalibru „Wow!”. Do tego – chociaż „Pielgrzym” nie reprezentuje „skandynawskiej ofensywy” (powieść napisał Brytyjczyk) — wytworzyła czytelniczą wersję syndromu sztokholmskiego. Mój morderca (tym razem to musi być on) okazał się na tyle pociągający i niepokojący, że wybaczam autorowi wszystkie wady jego debiutu. Debiutu. Zapamiętajcie ten szczegół, uważni Sherlockowie-recenzenci.

 

[...] Pielgrzym, choć może nieco zbyt odporny i inteligentny, jest przede wszystkim człowiekiem. W pracy działa jak śmiercionośna maszyna, na co dzień okazuje ludzkie emocje. Banał? Pewnie tak, lecz rozsądnie zaprezentowany. Hayes nie przeciągnął struny i z twardego agenta nie uczynił popisującego się łzawymi monologami wewnętrznymi mięczaka. I na odwrót — nie wyprał agenta z uczuć. Niektóre mądrości Pielgrzyma są z tych trywialnych, do zapomnienia po lekturze, ale daleko im do memów z wizerunkiem Coelho. Stwierdzenie, że miłość nie jest słaba, a silna – proste i trafne – nie brzmi ani tanio, ani fałszywie. Hayes nie zawarł w książce — zaskoczeni? — żadnego wątku uczuciowego pomiędzy Pielgrzymem a filmową pięknością, żadnego też towarzyszącego takim wątkom „przerywnika erotycznego”. Jest za to w „Pielgrzymie” głęboka więź łącząca ojca i syna, brata i siostrę, uczciwa, szorstka przyjaźń kolegów po fachu. To literatura w najlepszy sposób męska. Solidna warsztatowo, mocna, ale nie wulgarna. Z bohaterami do zapamiętania, choć nakreślonymi głównie jako tło dla duetu: protagonista-antagonista. Jeden nie ustępuje drugiemu, kibicować możemy obu – obaj są piekielnie inteligentni, charyzmatyczni, budzący ciekawość i godni siebie nawzajem. Nawet jeśli autor dał Pielgrzymowi pewne cechy herosa nie do zdarcia, zrobił to z klasą. Nie brakło też elementów humoru; pokaleczona angielszczyzna dyrektora tureckiego hotelu, wspaniale przełożona przez Macieja Szymańskiego, funduje niespodziewany masaż przepony. A przecież w dalszym ciągu — hola! — siedzimy w pierwszorzędnym thrillerze. Sensacyjnej, przyprawiającej o zawrót głowy intrydze. Szpiegowskiej legendzie[ii]. Która bywa mroczna, jak na gatunek przystało, w której trup ściele się wystarczająco gęsto, a ostatnią ofiarą jest sam czytelnik — z przekrwionym okiem i bez paznokci… lub zakochany w mordercy, zabity na własne życzenie.

 

Napisz coś jeszcze, Autorze. Zabij mnie jeszcze raz.

 

[i] Cytat-rekomendacja z okładki książki.

[ii] Jak możemy dowiedzieć się z „Pielgrzyma”, legendą nazywa się w CIA fałszywą, zbudowaną od podstaw tożsamość agenta.

 

Całość recenzji na portalu Qfant:

http://www.qfant.pl/review/terry-hayes-pielgrzym/

Like Reblog Comment
review 2013-05-23 08:52
Imperium atakuje (Adrian Tchaikovsky "Klęska ważki")
Klęska ważki (Cienie Pojętnych, #2) - Adrian Tchaikovsky

Twórcy literatury fantastycznej uwielbiają pisać cykle. I w przeciwieństwie do autorów kryminałów, którzy wprawdzie tworzą kolejne tomy z tymi samymi bohaterami, ale z oddzielnymi sprawami, co pozwala na potraktowanie każdego utworu jako odrębnej całości, w fantastyce poszczególne tomy są ze sobą ściśle powiązane. Ma to oczywiście swoje dobre i złe strony. Dobre wtedy, gdy wykreowany świat nas zachwycił, z bohaterami nie możemy się rozstać, a fabuła jest tak niezwykle intrygująca, że gryziemy wręcz paznokcie z ciekawości, co też autor zafunduje nam w kolejnej odsłonie. Złe wtedy, gdy opowieść nie jest najwyższych lotów, ale w sumie chcielibyśmy się dowiedzieć jak się to wszystko skończy, gdy musimy latami czekać na kolejny tom opowieści (patrz: George R. R. Martin i jego Pieśń lodu i ognia), gdy fabuła wymyka się z rąk autora i rozrasta do monstrualnych rozmiarów lub gdy autor po prostu nie ma pomysłu na to, co dalej począć ze swoimi bohaterami, a publika domaga się kolejnych części (cykl o Lokim Ćwieka jest tu dobrym przykładem). W każdym razie wielotomowa opowieść jest jedną z bardziej charakterystycznych cech gatunku, a ja sięgam bez opamiętania po kolejne cykle i nawet jak mnie nie zachwyca, to śledzę losy bohaterów, bo nie lubię historii niedokończonych.

 

Klęskę ważki Adriana Tchaikovskiego przeczytałam tak naprawdę siłą rozpędu, bo przyniosłam z biblioteki dwa pierwsze tomy cyklu Cienie pojętnych, więc mimo zastrzeżeń do pierwszej odsłony opowieści, (o czym niedawno w tym wpisie wspominałam) postanowiłam sprawdzić jak autor radzi sobie z wymyślonym przez siebie światem, a przede wszystkim, czy wzbudzi we mnie więcej emocji niż podczas lektury Imperium czerni i złota. Dobra wiadomość jest taka, że drugi tom nie jest słabszy od pierwszego, a być może odrobinę ciekawszy. Powiększa się grono postaci, których losy śledzimy w poszczególnych wątkach, dochodzą nowi gracze i to nie byle jacy, bo sam Imperator osowców - Alvdan II oraz jego najbliższe otoczenie, władcy poszczególnych miast Nizin, generałowie armii, a na dodatek tajemniczy mag moskit, jednym słowem zdecydowanie akcja nabiera rozmachu i rozpędu. Niestety, głowni bohaterowie w tej części się rozdzielają, co powoduje, że towarzyszymy im w czterech, a później pięciu oddzielnych wątkach, do tego dochodzi jeszcze kilka wątków osowców i pewnej niebezpiecznej ważki, to dużo, a nie każdemu takie rozdrobnienie musi odpowiadać. Wielowątkowość ta  pozwala jednak na prowadzenie akcji w wielu miejscach jednocześnie, co zwiększa dynamikę. W połowie powieści akcja zdecydowanie przyspiesza, napięcie rośnie i zaczęłam śledzić ją z większym zainteresowaniem.

 

Co nadal pozostaje słabszą stroną utworu? Na pewno właśnie to, że akcja rozkręca się dopiero w połowie. Brakuje też pogłębienia portretów bohaterów, niestety tworzenie intrygujących postaci nie jest mocną stroną Tchaikovskiego. Tytuł tomu również nie wydaje mi się najszczęśliwszy, bo odnosi się właściwie do jednego z wielu wątków, w dodatku bez kluczowego znaczenia dla całości. Dla mniej doświadczonych odbiorców małe ostrzeżenie - nie czytajcie blurba z tylnej okładki, bo zdradza za wiele i psuje przyjemność z lektury.

 

Całość utworu obfituje w sceny batalistyczne, nic się właściwie jeszcze nie rozstrzyga, wojna między potężnym Imperium a próbującymi obronić swą niezależność Nizinami będzie jeszcze miała wiele odsłon. Czy sięgnę po kolejne tomy cyklu, by dowiedzieć się jak całość się zakończy? Nie wykluczam takiej możliwości, ale nie czuję wielkiej potrzeby, bo z dużym prawdopodobieństwem jestem w stanie określić, w którą stronę potoczy się akcja. Może autor jest mnie w stanie czymś zaskoczyć, ale mimo wszystko nie wychodzi on poza pewne dość ograne schematy. Cienie pojętnych na pewno nie staną się cyklem przeze mnie gorąco polecanym, zainteresowani niech sięgają po powieści Tchaikovskiego na własne ryzyko.

 

Adrian Tchaikovsky, Klęska ważki, przeł. Andrzej Sawicki, Rebis, Poznań 2010, okładka miękka, stron 680

Source: urshana.blox.pl/2013/05/Imperium-atakuje-Adrian-Tchaikovsky-Kleska-wazki.html
Like Reblog Comment
review 2013-05-11 05:50
Entomologiczne fantasy. Początek (Adrian Tchaikovski "Imperium czerni i złota")
Imperium Czerni i Złota (Cienie Pojętnych, #1) - Adrian Tchaikovsky

Mam słabość do kiczowatych okładek powieści fantastycznych. Naprawdę. A wzięło się to stąd, że zaczęłam czytać tego typu literaturę, gdy w Polsce skończyła się szarobura komuna i wydawnictwa zaczęły kusić kolorem z półek księgarskich. Byłam naprawdę młodą nastolatką i do dziś pamiętam zakupione osobiście tomy Davida Eddingsa i Andre Norton. Oczywiście dziś nie kieruję się wyłącznie okładką, ale daję się czasem skusić, zresztą nie zawsze z dobrym skutkiem.

 

Sięgnięcie po pierwszy tom cyklu "Cienie pojętnych" zostało spowodowane częściowo opinią innych blogerów, trochę też przypadkiem, bo w bibliotece akurat stał sobie na półce zestaw pięciu tomów, z charakterystycznymi dla fantastyki okładkami. Wojowniczy bohaterowie w dziwnych zbrojach, stosujący broń i czary jednocześnie - klasyka. Czy był to dobry wybór? No cóż...

 

Pierwszy tom nie powala na kolana i nie powoduje u mnie uczucia, że koniecznie muszę sięgnąć, już, teraz, natychmiast po kolejny, że chcę mieć na półce całość i rozkoszować się lekturą. Tak miałam przy "Malazańskiej księdze poległych" i choć w pierwszym wydaniu okładki są tak okropne, że w życiu bym po powieści Eriksona nie sięgnęła, to zostałam uwiedziona i zachwycam się treścią do dziś. Co mi przypomina, że chyba czas na kolejną porcję tegoż autora i jego cudownego, epickiego fantasy. Tchaikovski nie ma takiej siły przebicia. Skonstruował dość poprawną opowieść, której najmocniejszą stroną jest tak naprawdę sam pomysł na świat przedstawiony. Poszczególne rasy ludzi są bowiem w tajemniczy sposób spokrewnione z owadami i przejmują od nich pewne umiejętności. Mamy więc praktyczne i przyziemne żukowce, cechujące się sporą wytrzymałością, drapieżne osy, posługujące się w walce żądłami ognia, tajemnicze ciemce, doskonale widzące w ciemności, snujące intrygi pająki, walecznych modliszowców i tak dalej, można by jeszcze sporo wymieniać. Poznawanie przedstawicieli poszczególnych ras i ich specjalnych uzdolnień było dla mnie w przypadku tej powieści najciekawsze. Wykreowany świat jest różnorodny, zbudowany bardzo konsekwentnie i ma spory potencjał. Sam tytuł cyklu wziął się zaś od pewnego generalnego podziału, który przebiega między zbiorem poszczególnych ras. Otóż dzielą się one na dwie grupy - "pojętnych", czyli rozumiejących technikę, która zrewolucjonizowała całe uniwersum i spowodowała upadek kiedyś rządzących ras, zwanych "niepojętnymi", a wierzących w moc magii.

 

Imperium Czerni i Złota rozpoczyna swego rodzaju prolog, ukazujący upadek miasta Myny, właściwe wydarzenia rozgrywają się jednak siedemnaście lat po zdobyciu tegoż miasta przez Imperium Os. Jednym z głównych bohaterów jest Stenwold Maker, który w przeciwieństwie do mieszkańców miast - państw Nizin rozumie zagrożenie ze strony młodego, rozrastającego się sąsiada i przez kilkanaście lat buduje siatkę szpiegowską, która ma mu pomóc wytropić wroga i przestrzec rodaków przed zbliżającym się niechybnie niebezpieczeństwem. W powieści towarzyszy mu grupa młodych wychowanków, a także starzy przyjaciele. Wspólnie stawią czoła przeznaczeniu. Jak widać z tego krótkiego opisu, utwór raczej nie zaskakuje linią fabularną. Brakowało mi też w trakcie czytania niespodzianek. Było bowiem kilka momentów, które miały mnie zaintrygować, niestety, na długo przed wyjaśnieniem, potrafiłam określić, co się wydarzy. Dotyczyło to zwłaszcza relacji uczuciowych oraz tajemnic przeszłości. Za dużo oczywistych wskazówek i prowadzenia za rączkę.

 

Powieść dość sprawnie zmierza do punktu kulminacyjnego, wiadomo też od razu, że jest to zaledwie wstępna rozgrywka. Pojawia się dość ciekawa postać oficera wywiadu osowców - Tharlyka, który stanie się głównym adwersarzem Makera. Na pewno niebanalny jest też mistrz ostrza - modliszowiec Tisamon. Tchaikovsky nie zaskakuje, raczej posługuje się dość ogranymi schematami, podobnie jak wykorzystuje dość widoczne klisze z naszej rzeczywistości - ojczyste Kolegium Makera ma wiele cech starożytnych Aten, Imperium Os łączy w sobie elementy wielu totalitarnych mocarstw, z domieszką starożytnych Rzymian. Podobnych analogii jest oczywiście więcej. Nie pierwszy to autor i zapewne nie ostatni, który wykorzystuje znany mu świat i historię jako bazę do własnej autorskiej wizji. Może jestem czepialska, ale jakoś ostatnio tego typu chwyty mnie delikatnie drażnią.

 

Ponieważ książka jest debiutem, więc mogę uznać, że nie jest najgorzej, a o tym, czy brytyjski autor o polskich korzeniach się rozwija, przekonam się niebawem, bo z biblioteki zapobiegliwie przyniosłam dwa pierwsze tomy cyklu. Kilka słów o Klęsce ważki zatem niebawem. Wtedy zadecyduję, czy sięgnę po kolejne opowieści z pogranicza fantasy i steampunku (mechanizmy "pojętnych" bowiem zdecydowanie wpisują utwór w ten nurt) i na pewno nie dam się kusić wyłącznie kolorową okładką.

 

Adrian Tchaikovsky, Imperium Czerni i Złota, przeł. Andrzej Sawiski, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, okładka miękka, stron 631

Source: urshana.blox.pl/2013/05/Entomologiczne-fantasy-Poczatek-Adrian.html
Like Reblog Comment
review 2013-04-16 07:01
Oko za oko (Joe Abercrombie "Zemsta najlepiej smakuje na zimno")
Zemsta najlepiej smakuje na zimno - Joe Abercrombie,Robert Waliś

 

Będę marudzić. Właśnie skończyłam powieść, która na pierwszy rzut oka spełnia wiele warunków, by mi się bardzo spodobać (gatunek, grubość, ciekawy opis na tylnej okładce), a pozostawiła głęboki niedosyt. I właściwie, zamiast uparcie doczytywać, powinnam rzucić ją w diabły, bo przecież i tak w planach mam o wiele więcej naprawdę ciekawych pozycji i do końca życia się z nimi nie wyrobię, ale ja tak nie potrafię. Bardzo rzadko mi się zdarza nie skończyć utworu, a nawet jeśli jakieś książki odłożyłam w czasie czytania, to twardo zamierzam do nich wrócić. Cóż, taka dziwna przypadłość, może się to leczy, ale ja na razie nie planuję. W każdym razie dziś zakończyłam lekturę powieści Zemsta najlepiej smakuje na zimno Joe Abercrombiego i mogę kilka słów o niej napisać.

 

Opasłe tomisko, ponad osiemset stron, które dość niewygodnie trzyma się w ręku,  to utwór z gatunku fantastyki, dokładniej według uznanego autorytetu z okładki George'a R. R. Martina przynależy do nurtu, o którym usłyszałam po raz pierwszy, czyli do tzw. "splatterpunkowej fantasy" - dla zainteresowanych skupia się ona na opisach przemocy i okrucieństwa. Wprawdzie nie przepadam za tego typu obrazami, ale w literaturze znoszę je lepiej niż na ekranie kinowym, a zawsze jestem ciekawa nowinek pojawiających się w literaturze. Cóż, być może oglądana i czytana pulpa popkulturowa mnie już nieźle uodporniła, ale nie odniosłam wrażenia, by powieść jakoś szczególnie epatowała okrucieństwem. Owszem, pojawiają się sceny tortur, ale podobne były już u poczciwego Sienkiewicza, owszem trup ściele się gęsto, ale to akurat nic dziwnego w utworze o zemście, a w dodatku rozgrywającym się w niespokojnych, wojennych czasach. Mamy też trochę dosadnego seksu bez poetyckich eufemizmów, ale w dobie modnych powieści erotycznych to akurat na nikim nie zrobi wrażenia. Nie jest to może powieść dla nastolatków, ale nie trzeba mieć dużego doświadczenia z horrorami, by sobie poradzić z prezentowanymi "okropnościami".

 

Podstawową słabością, jak dla mnie, w powieści Abercrombiego była bardzo prosta fabuła, która w pewnym momencie po prostu zaczyna nużyć. Opowieść o najemniczce Monzcarro Murcatto, która w pierwszym rozdziale zostanie zdradzona i prawie zamordowana, a następnie przez kilkaset stron będzie dążyć do tytułowej "zemsty" na siedmiu oprawcach w pewnym momencie traci impet i niewiele ma nam do zaoferowania. Ratują ją jedynie umieszczone tu i ówdzie niespodzianki w postaci nieoczekiwanych sojuszników czy kilka ciekawszych zwrotów akcji. Utwór jest niestety do bólu przewidywalny, czyta się go owszem całkiem nieźle, ale od połowy właściwie czekałam na finał i z trudem do niego dobrnęłam.

 

Mocniejszą stroną utworu są kreacje bohaterów. Mamy zestaw wszelkiej maści morderców, ludzi zimnych i bezwzględnych, którzy skupieni wokół Monzy pomagają jej dokonać zaplanowanej zemsty. I mimo że nikt o zdrowych zmysłach nie utożsamia się z psychopatą czy zawodowym oprawcą, to akurat w tej powieści trudno ich nie akceptować. Ale ten chwyt też już w popkulturze zadomowił się chyba na dobre od Milczenia owiec przez Leona Zawodowca do serialu Dexter. W każdym razie zebrana przez główną bohaterkę ekipa awanturników jest dość barwna i dla nich na pewno warto było tę książkę doczytać. Sama Murcatto "wąż Talinsu", "rzeźniczka z Caprile" też jest dość ciekawa, bo poznajemy ją z każdą częścią lepiej wraz z pojawiającymi się retrospekcjami i odkrywanymi na jej temat informacjami, ale nie stanie się jakoś moją ulubioną postacią kobiecą, trochę jak dla mnie za mało w niej ognia, mimo płonącej żądzy zemsty.

 

Ostatnia sprawa, o której chciałabym wspomnieć to kreacja świata przedstawionego, gdyż ona także odrobinę rozczarowuje. Wydaje mi się bowiem, że jeśli już mamy do czynienia z prostą opowieścią, pisaną ku uciesze gawiedzi, to dobrze by było uczynić tło odrobinę bardziej oryginalnym. Powieść zalicza się do gatunku fantastyki tylko i wyłącznie dlatego, że rozgrywa się w fikcyjnych krainach. Nie różnią się one jednak za bardzo od naszej rzeczywistości powiedzmy z XV/ XVI wieku. Co więcej dość łatwe do odczytania są wykorzystywane klisze z naszej kultury - mamy więc jasnowłosych barbarzyńców na Północy, ruiny upadłego Imperium z łaźniami i dobrymi drogami, na którego podwalinach powstało kilka skłóconych księstw, egzotyczny ciemnoskóry lud na Południu, zjednoczony pod wodzą charyzmatycznego Proroka. Krótko mówiąc, autor specjalnie się nie wysilił. I znów - nie on pierwszy wykorzystuje tego typu schematy, ale trzeba przyznać, że odkrywczy za bardzo nie jest. Brakowało mi jakiegoś błysku, czegoś wyraziście innego, co pozwoliłoby docenić wyobraźnię brytyjskiego pisarza. Niestety niczego takiego nie znalazłam.

 

Podsumowując, powieść oparta na istniejących, często eksploatowanych schematach, prosta rąbanka, która zapewne niejednemu miłośnikowi czystej odmóżdżającej rozrywki może przypaść do gustu. Jak dla mnie - przynajmniej o połowę za długa. Nie twierdzę, że jest zupełnie do niczego, ale brakuje jej oryginalności. Sama nie wiem dlaczego, mimo tylu krytycznych uwag, oceniłam ją jako dobrą. Może w nagrodę, że dotrwałam mimo wszystko do końca, a sam finał, mimo że dość oczywisty w zgrabny sposób zamyka całość. Podobno trylogia tegoż samego autora, rozgrywająca się w tym samym świecie przedstawionym jest lepsza, takie chodzą plotki. Może się kiedyś spróbuję przekonać, choć sam Abercrombie nie trafia na listę pisarzy poszukiwanych.

 

 

Joe Abercrombie, Zemsta najlepiej smakuje na zimno, przeł. Robert Waliś, Wydawnictwo Mag, Warszawa 2012, okładka miękka, stron 832

           

Source: urshana.blox.pl/2013/04/Oko-za-oko-Joe-Abercrombie-Zemsta-najlepiej.html
More posts
Your Dashboard view:
Need help?