Trudno nie kochać Zadie Smith – za szczerość, rytm zdania, dystans do własnych postaci, poczucie humoru, mieszanie wzniosłości z trywialnością. W najnowszej powieści autorki Białych zębów mamy wszystkie te elementy wymieszane zręcznie w typowym dla autorki tygielku – trochę hip hopu, trochę programów telewizyjnych, pogaduszki dziewczyn z dzielni (raz na czacie), dialogi prowadzone w autobusach i w metrze, czuć trochę, że ktoś obok popala skręta. Szkoda, że wrażenie stuprocentowej autentyczności tych scen trochę się zaciera w polskim tłumaczeniu, ale przecież zawsze można sięgnąć po wersję anglojęzyczną. Mnie to przekonuje.
Lubię też w książkach Zadie Smith to, że są one jak gotowe scenariusze filmowe. Ale nie scenariusze do wielkich komercyjnych produkcji. Powieści Zadie Smith raczej nadawałyby się one na warsztat mniej znanych, ambitnych reżyserów europejskich. Takich, którzy kręcą trochę nudne, ale bardzo przekonujące filmy o codziennym doświadczeniu przeciętnych ludzi. Jak Fish Tank albo Życie Adeli. Szczególnie partie książki dotyczące Keishy wydawały mi się bardzo kinowe. Nic dziwnego – do filmowych inspiracji autorka Londynu NW już się przyznała, w esejach zebranych w książce Jak zmieniałam zdanie.
Pisarka bardziej zdecydowanie niż poprzednio bawi się formą – książka rozwija się nielinearnie, a akcja jest trochę poszatkowana, ale to ciągle literatura przyjemna jak piosenki reggae. Proza mocno dosłowna, oparta na codzienności, trywialności – jak wielokrotnie przywoływany w tekście hip hop. Za co również kochamy Zadie Smith. Wychodzi jej to nawet lepiej niż Masłowskiej. Bo wydaje mi się, że to właśnie we frazie i rytmie hip hopu trzeba dopatrywać się esencji pisarstwa Zadie Smith, a nie w literackim realizmie.
I wcale mi nie przeszkadza, że Zadie Smith skazuje swoich bohaterów na bierność, a przy okazji trochę ich trywializuje. Jej książki są diagnozą postawioną rzeczywistości, a nie powiastkami pozytywistycznymi, które miałyby zmieniać świat. Znowu podobnie, jak piosenki hip hopowe – wyrażają gniew, znudzenie, marazm, ale nie roszczą sobie prawa do miana manifestów. Dzięki temu są wiarygodne.
Jeżeli jednak mam mieć jakieś zastrzeżenia, to chyba jednak Londyn NW nie przebija poprzedniej książki Zadie Smith, O pięknie. Może postaci są trochę mniej charakterystyczne, może tym razem za dużo trywialności, a za mało wzniosłości w mieszance? To chyba tylko kwestia proporcji. I trochę mniej w tej książce celnych bon motów, od których pękały w szwach Białe zęby.
Mamy za to zabawy z formą, a to też przyjemne. I trochę mniej popu, niż w Łowcy autografów. No i kpinę z języka sukcesu, jakim napisane są poradniki pozytywnego myślenia. Z resztkami klarowności przekazała przyjaciółce wybór aforyzmów, aksjomatów i przysłów, zakładając, że o ich prawdziwości świadczy częstotliwość używania, tak jak się wierzy w nominalną wartość papierowych pieniędzy. Uczciwość zawsze popłaca. Miłość przezwycięży wszystko. Każdy jest inny.
PS. Zdaję sobie sprawę z tego, że Poznań to nie Londyn, ale jednak zważywszy na fakt, że mieszkam na hip hopowych (jak mówią) Jeżycach, w duszny, upalny dzień (zamknięcie okna było zupełnie wykluczone) liczyłem na lepszy soundtrack do lektury Zadie Smith od disco polo. Na szczęście ktoś podjechał bryką i odpalił bardziej pasujący do Londynu NW soundsystem.