W matce Makrynie widzę usymbolizowaną Polskę – to słowa Adama Mickiewicza zacytowane na wewnętrznej stronie okładki ostatniej (nie licząc napisanej wraz z Piotrem Tarczyńskim pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa Tajemnicy domu Helclów) powieści Jacka Dehnela. Mickiewicz widział w Makrynie świętą. Klękał przed nią Norwid, Słowacki unieśmiertelnił ją w tekstach mistycznych, z których później czerpał Wyspiański pisząc Legion. Siedem lat prześladowań matki Makryny i innych sióstr bazylianek, okrutnie katowanych, głodzonych i podtapianych przez Moskali, opowiedzianych przez mniszkę w Rzymie i spisanych pod postacią kilku tekstów hagiograficznych, miało być żywym dowodem na świętość Polski i sprawy polskiej. To tak, jakby trzecie Dziady, cały Słowacki po Kordianie i reszta polskiej romantycznej martyrologii znalazły ucieleśnienie w jednej osobie, błogosławionej a prostej (Krasiński). Wszystko układało się świetnie. Tyle, że opowieść Makryny była w całości kłamstwem.
Dehnel rekonstruuje pełną historię Matki Makryny, zderzając oficjalną wersję hagiograficzną, czyli opowieść o męczeństwie polskich zakonnic, z prawdziwą narracją snutą przez bohaterkę. Z niej dowiadujemy się, że rany fałszywej mniszki były jak najbardziej prawdziwe, tyle że zadał je mąż-pijak z sadystycznymi skłonnościami. Jak mówi Makryna w przedśmiertnej spowiedzi, dużo nie musiała zmyślać, zmieniła tylko bohaterów narracji i okoliczności: i każdy kawalątek bólu, który opowiedziałam, cierpienie każdej z tych siostrzyczek to cierpienie moje, do szpiku kości odczute: i Rypińska Joanna, co od rózek skonała, to ja, i Tarnowska Klotylda, zgruchotana murem, to ja, i utopiona Wojewódzka Joachima (…)
Pisarza najbardziej interesuje zatem psychologiczne podłoże kłamstwa Makryny – dlaczego fałszywa mniszka wymyśliła historię o prześladowaniach? Żeby sobie coś zrekompensować? Żeby odmienić swój los? A może naprawdę w matce Makrynie było coś schizofrenicznego, jakieś tragiczne rozdwojenie, może bohaterka choć częściowo uwierzyła w swoje kłamstwo?
A przy okazji historii o męczeństwie matki Makryny autor zadaje jeszcze inne pytanie – dlaczego w historiach o prawdziwych bądź rzekomych świętych jest tak dużo przemocy? Co sprawia, że drukowane masowo w XIX wieku hagiograficzne teksty o matce Makrynie, pełne bardzo brutalnych, nierzadko odrażających scen przemocy, cieszyły się tak dużą popularnością i były uznawane za budujące, pożyteczne przy krzewieniu patriotyzmu? A może by ten problem poszerzyć i zadać kolejne pytanie – dlaczego w świętych historiach jest zawsze tyle scen okrucieństwa, odcinanych głów, wyłupiania oczu i odzierania ze skóry żywcem?
Makryna mówi, że to po prostu działa. Że im więcej krwi i mięsa odstającego od kości w historii, tym więcej łez słuchaczy, a nierzadko nawet hojna ofiara na zbożny cel. I większa wiarygodność – kto ośmieli się podważyć słowa osoby, która tak wiele cierpień zniosła? Makrynie uwierzyli niemal wszyscy – Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Norwid, ks. Czartoryski. Papież nie uwierzył. Pewnie miał więcej doświadczeń z fałszywymi świętymi. Polscy wieszczowie oczekiwali cudu, tym łatwiej było im poświadczyć prawdziwość mistycznej świętości matki Makryny.
Dehnel pisze o wyrachowaniu Makryny Mieczysławskiej, która stopniowo doprowadza swoją narrację do perfekcji – nawet w nocy powtarza sobie nazwiska wymyślonych przez siebie ofiar rosyjskich prześladowań, żeby nie zapomnieć, żeby się nie pomylić. Jak się okazuje, to nie zawsze zdawało egzamin. Błędów i nieścisłości w XIX-wiecznych źródłach jest sporo, dlatego też historia Makryny została ostatecznie zdemaskowana przez historyków już w latach 20. ubiegłego wieku. Co zresztą wcale nie przeszkadzało kolejnym wydawcom w dalszym kolportowaniu hagiograficznej wersji cierpień fałszywej świętej.
Widać Polacy lubią sceny przemocy, a w świętej historii jakoś to uchodzi. Lubią też stawiać świętym pomniki. Coraz więcej i więcej. W końcu budujących historii nigdy nie za wiele.
www.facebook.com/literaturasaute