Chyba każdy z nas poznał co najmniej jedną osobę, która jest tak bardzo przekonana o własnej wartości, że zaczyna brakować synonimów na opisanie jej zarozumialstwa, nadętości i megalomanii. Mówimy tu o postaciach znanych głównie z kreowania problemów, zamiast ich rozwiązywania; ludziach urodzonych po to, by dzielić włos na czworo, osobowościach wybitnych, bowiem dzięki takim spada procent bezrobocia - tak potrafią zorganizować pracę i przystąpić do działania, że nawet najprostszą fuchę, przeznaczoną dla jednej osoby na godzinę czasu są w stanie wykonywać roboczy tydzień wraz z czteroosobowym zespołem pracowników.
Z takim bohaterem mamy do czynienia w “Stu dniach bez słońca” Wita Szostaka. Niejaki Lesław Srebroń jest pierwszoosobowym narratorem tego pamiętnika, i słowami, w których od razu widać naturalną lekkość pióra i umysł rączy, tak typowy dla środowisk akademickich, przedstawia czytelnikom swoją trwającą cztery miesiące przygodę na wyspach Finneganach. Stawił się tam w wyniku klasycznych dla swego zawodu procesów służących pogłębianiu niebywale ważnych prac naukowych. W jego przypadku chodzi o przygotowanie monografii twórczości Filipa Włócznika, pisarza wybitnego. Miejsce, do którego trafił Lesław to na pierwszy rzut oka skromne miasteczko uniwersyteckie, w którym Srebroń natychmiast zajmuje należne mu miejsce, oszałamiając pozostałych akademików nie tylko płomiennymi mowami, ale także swoją osobowością, charyzmą, i naturalnymi skłonnościami przywódczymi idealnie idącymi w parze z lotnością jego umysłu.
Komuś zdawać się może, że poznawanie wydarzeń pisanych przez kogoś mającego o sobie tak duże mniemanie będzie mordęgą. Nic bardziej mylnego, Wit Szostak od pierwszych słów pokazuje, że co, jak co, ale nudno nie będzie. Lesław Srebroń jest postacią tak (nie)ciekawą, i tak (słabo)znającą życie, że uwierzcie mi - każda jego interpretacja wydarzeń jest warta poznania. To książka pełna humoru, choć trochę czarnego, a z pewnością groteskowego, jednak bez przesady. Do Monty Pythona jeszcze dużo brakuje. Oglądając zmagania bohatera z rzeczywistością nie można nie wybuchać śmiechem; człowiek ten bowiem jakby pochodził z innego świata, kompletnie nie rozumie co się dookoła niego dzieje, zamknięty w przekonaniu o swojej nawet nie wartości, ale głównej roli, obowiązkach, jakie na nim spoczywają.
Byłoby to śmieszne do samego końca, gdyby nie jedno: tacy ludzie istnieją i są wśród nas. Znamy ich. Kto wie, czy sami innym podobnymi się nie wydajemy? I zbliżając się do końca lektury obok śmiechu pojawia się żal, smutek, że dla takich nie ma nadziei, czego ojciec pasem nie wybije, to niestety pozostanie do śmierci…
Rzecz jasna jest tu o wiele więcej, niż tylko sam megaloman Lesław i jego wybitna praca naukowa. Autor (ale tym chodzi mi o prawdziwego, Wita Szostaka:) co chwilę porusza temat, który w prosty sposób można sobie podpiąć pod różne zjawiska, zarówno takie w skali mikro, między nami - kolegami, jak i makro: stosunek literatów do różnych gatunków, podziały na te lepsze i te gorsze, wreszcie sam Filip Włócznik także staje się na tyle wyraźnym pisarzem, by móc go umieścić w rzeczywistości, dowolnie, zgodnie z własnymi przekonaniami literackimi. No i trudno także nie kibicować autorowi w wyolbrzymianiu przywar niektórych “znawców”, tak mocno wykształconych, że już w zasadzie nie myślących, a jedynie operujących zwrotami, frazesami, cytatami, mającymi kolejny raz podkreślać znaczenie wypowiadającego, a w rzeczywistości będącymi zdaniami pełnymi pustych słów, brzmiącymi jak odgłos przelewania z pustego w próżne (+25 do grafomaństwa dla mnie). Ma do filozofii, teologii i innych niebywale ważnych “zawodów” zdrowy stosunek ten doktor… filozofii, autor. Uśmiałem się jak rzadko, ale i co nieco refleksji się przytrafiło, poważnie, na serio. Książka ląduje w ulubionych, a ja z radością dodaję Wita Szostaka do swojej listy pisarzy, których książki najlepiej jest czytać “w ciemno”, bez sięgania po blurby i opinie, by samemu móc odkrywać wszystko od początku do końca, tak bowiem dobra jest to proza.
Powergraph 2014