„Strach przed ciemną wodą” to szósta i ostatnia zarazem część „Cyklu hamburskiego” opowiadającego o zmaganiach nadkomisarza Jana Fabla z mordercami, psychopatami i dewiantami maści wszelakiej. Tytuł powieści może wydawać się nieco przydługi, ale wydaje mi się, że „Talasofobia” wielu potencjalnym czytelnikom kojarzyłaby się raczej z podręcznikiem akademickim. O ile mi wiadomo, Russell parał się w swoim życiu wieloma różnymi zajęciami (był m.in. funkcjonariuszem policji i copywriterem), ale o chęć popełnienia nudnego, standardowego podręcznika raczej go nie podejrzewam. ;)
Tym razem autor gmera w problematyce, która została już wystarczająco rozgmerana przez wielu innych autorów (i to nie tylko ze świata literatury). Tak więc po raz n-ty możemy poznać kolejne zdanie na temat anonimowości w Sieci oraz współistnienia dwóch światów – realnego i wirtualnego. Niestety, w tej kwestii autor nie ma do powiedzenia nic nowego. Przyznam, że nawet trochę mnie zdziwiło, jak bardzo konserwatywny punkt widzenia przyjął pisarz.
Pomińmy jednak ważkie problemy tego świata przewijające się w tle. ;) To, co zaserwował Russell na „dzień dobry”, jest diabelnie mocne. Ba, zaryzykuję stwierdzenie, że to jeden z najlepszych początków w całym cyklu. Książka wciąga już od pierwszego rozdziału i nie za bardzo chce wypuścić czytelnika ze swoich macek. Mnie wessało do tego stopnia, że byłam w stanie wybaczyć autorowi kilka potknięć. A tych, niestety, było małe stadko.
Nic mnie tak nie wnerwia, jak doświadczony chłop na stanowisku nadkomisarza, który sam pcha się do paszczy lwa. Wprawdzie nasze kochane Fablątko zaznacza, że nie jest to najlepszy pomysł i gdyby zrobił to jego podwładny, on sam na pewno nie byłby z tego powodu szczęśliwy, ale nie przeszkadza mu to realizować swych szaleńczych postanowień. Brawo, Janek, keep going. ;) Nie rozumiem też tego, jak ktoś na stanowisku nadkomisarza może być… nazwijmy to: „oporny technologicznie”. Kolejny minus? Brak poczucia humoru autora. Chyba w każdej części znajdowała się jakaś zabawna wstawka, którą Russell wkładał w usta (bez skojarzeń!) któremuś z bohaterów. Tu jest poważnie aż do bólu. Jedno zdarzenie, przy którym można było się uśmiechnąć (na mnie akurat nie podziałało), to słaby wynik. No i ostatni z minusów ujemnych – swobodne żonglowanie pojęciami „budynek” i „budowla”, z tym, że to już raczej zarzut do tłumaczki. Pora na kącik edukacyjny: „budynek” i „budowla” to nie to samo. W dużym uproszczeniu: w budynku się mieszka lub prowadzi działalność (przynajmniej do tego z założenia ma służyć). Budynek ma drzwi, okna i inne typowe elementy architektoniczne, które sprawiają, że przeciętny Józek czy Franek może sobie w środku poprzebywać bez większych uciążliwości. ;) Budowla już takich założeń nie spełnia. Dlatego do budynków zaliczamy np. domki, bloki, szpitale, szkoły, centra handlowe. Budowle to z kolei drogi, mosty, wiadukty czy tunele. Rozumiem jednak, że w świadomości normalnych ludzi oba te terminy funkcjonują jako synonimiczne, więc nie będę się za bardzo wychylać ze swoją czepliwością. ;)
Mimo że „Strach przed ciemną wodą” jest ostatnią częścią cyklu, to spokojnie można ją czytać jako odrębną historię. Ryzyko jest tylko takie, że – w przypadku chęci nadrobienia zaległości – można zepsuć sobie zabawę. W „Strachu…” autor zdradza, co w poprzednich częściach stało się z niektórymi członkami zespołu Fabla.
Skoro już przy zakończeniu cyklu jesteśmy – powieść w zasadzie nie jest żadnym podsumowaniem. Spodziewałam się fajerwerków, parady słoni i nowego iphone’a. Żadna z tych rzeczy się nie pojawiła. Ba, zakończenia spinającego wszystkie części tak naprawdę nie ma. Autor porzucił Fabla jak niechciane dziecko. A może wręcz przeciwnie, może po prostu nie chciał zakończyć tej przygody… Dzięki temu zawsze będzie można do niej wrócić.
Mimo kilku wymienionych przeze mnie upierdliwości, książka naprawdę jest warta uwagi. Nie wybitna, ale bardzo dobra. Wciąga, ma sens i wyrazistych bohaterów. I choć niektórzy z nich są bardzo przejaskrawieni, to z chęcią podąża się ich śladem. Polecam, polecam serdecznie. Nie tylko „Strach…”, ale cały „Cykl hamburski”.
Niezwykle mocna książka opisująca bardzo realistycznie rzeź dokonana na Wołyniu przez Ukraińców. Stanisław Srokowski w bardzo realistyczny, barwny i plastyczny sposób obrazuje masakrę ludności głownie polskiej, ormiańskiej, cygańskiej i żydowskiej. Czytając poszczególne rozdziały czytelnik staje „twarzą w twarz” ze zwyrodnialcami, dla których nie było żadnych granic człowieczeństwa: zabijali całe rodziny: starców, mężczyzn, kobiety i dzieci. Ukraińscy nacjonaliści prześcigali się dodatkowo w brutalności oraz pomysłowości w dręczeniu swoich ofiar przed śmiercią – co jest bardzo szczegółowo opisane. Autor pokazuje odbiorcy jak następowało nakręcanie spirali szaleństwa oraz kto z jakich ludzi składały się bandy oprawców.
Przyznam się, że popełniłem błąd zaczynając czytanie tej książki zaraz po powrocie z pracy. Z jednej strony historia jest tak przedstawiona że niezwykle trudno się od niej oderwać, a z drugiej chwilami brało mnie obrzydzenie gdy czytałem opisy „zabaw” banderowców. W konsekwencji przeczytałem książkę za jednym posiedzeniem i… teraz pozostaje mi tylko „przetrawić” fakty które znałem już wcześniej ale które nie były tak plastycznie przedstawione – wyobraźnia nie była mi potrzebna, by czuć się naocznym świadkiem przedstawianych wydarzeń.
Bardzo dobra książka, przy której historie Ketschuma to miła lektura do poduszki.
Gorąco polecam czytelnikom o BARDZO mocnych nerwach.