Don Kichota zna każdy. Wychudzona postać z kopią, jadąca na szkapie w towarzystwie grubego giermka jest rozpoznawana chyba pod każdą szerokością geograficzną, podobnie jak Hamlet z czaszką w ręku. Ale kto spośród polskich czytelników naprawdę zna tekst Cervantesa?
Problem w tym, że jego lektura była dotąd w języku polskim sporym wyzwaniem – wszystkie istniejące tłumaczenia były przestarzałe, brakowało wydania krytycznego, a w dodatku autorzy przekładów Don Kichota niepotrzebnie archaizowali tekst, w związku z czym dla współczesnego odbiorcy stał się on niemal nieczytelny. A szkoda, bo historia Rycerza Żałosnego Oblicza była oryginalnie pisana językiem zrozumiałym przez każdego czytelnika posługującego się językiem hiszpańskim, a stylizacje obejmowały wyłącznie te fragmenty, w których bohater mówił językiem romansów rycerskich. A tych wcale nie było tak dużo, jak by mógł sądzić odbiorca polskiego przekładu.
I to właśnie sprawiło, że Don Kichot znalazł się w ścisłej czołówce tekstów, o których każdy jakieś tam blade pojęcia miał, ale raczej błędne – razem z Podróżami Guliwera. Kichota i Guliwera znamy przede wszystkim z kreskówek i skróconych, bajkowych wersji dla dzieci, a w najlepszym razie z fragmentów oryginalnych tekstów, bo na całość zawsze brakuje czasu i chęci. A przecież satyra Swifta to nie przygody olbrzyma związanego przez małe ludziki na plaży (taki był tylko punkt wyjścia), natomiast Don Kichot to nie tylko historia o walce z wiatrakami. W tekście Cervantesa zajmuje ona tylko dwie strony i jest jednym z wielu niezliczonych przejawów szaleństwa szlachcica z Manczy – obok walki z owcami czy bukłakami wina.
Mnie się udało przeczytać (i to z niemałym trudem) powieść Cervantesa w przekładzie Czernych dopiero po skończeniu filologii – wcześniej mi się nie chciało, a w dodatku czułem, że brakuje mi kompetencji. A przecież cztery wieki nieustannej popularności tego tekstu na całym świecie to przede wszystkim odczytania dokonywane nawet przez zupełnie niewykształconych czytelników. Podobno Don Kichot był (obok Biblii) książką najczęściej zabieraną w podróż przez ludzi wyruszających z Hiszpanii do Ameryki Południowej. Podobno był też książką, która cieszyła się największym wzięciem wśród złodziei. I dlatego powinna być czytelna dla każdego.
Nowy przekład Wojciecha Charchalisa rozwiązuje te problemy. Jest znacznie bliższy duchowi języka Cervantesa, bo nie jest w całości stylizowany. W końcu Kichot rozprawiający o czymś innym niż powinności błędnego rycerza to Kichot posługujący się potoczną odmianą języka. I dlatego Charchalis stosuje kilometrowe okresy retoryczne (bo tak rzeczywiście Kichot po kastylijsku mówił), ale wyrzuca zbędne archaizmy, wydobywa tkwiący w języku powieści przeogromny potencjał komiczny (np. poprzez przytaczanie przez Sancza przysłów i mądrości ludowych w niepasujących do nich kontekstach), a do tego nie cofa się przed wulgaryzmami (np. gdy bohater przyznaje, że coś chuj strzelił), które przecież w tekście Cervantesa śmieszyły czytelników do łez. Charchalis zrobił z Don Kichotem to, co Barańczak z Szekspirem – uwspółcześnił go, sięgając jednocześnie do źródeł, przybliżając tym samym współczesnemu czytelnikowi tekst najbliższy w swoim charakterze oryginałowi.
Tłumacz konsekwentnie przekłada również niemal wszystkie, licznie w tekście zawarte, prześmiewcze nazwiska i fikcyjne nazwy geograficzne (np. Duppenlitz von Fetor, suweren wyspy Wredocji), które wcześniej nie śmieszyły wcale, bądź wywoływały lekki uśmieszek dopiero po przebrnięciu przez długie przypisy. W ten sposób potraktował nawet te postaci, które zdawały się nietykalne: Sancho Pansa stał się Sanczem Brzuchaczem (Charchalis podaje przy okazji, że imię giermka oznacza największego głupka we wsi), Dulcynea z Toboso zamieniła się cudownie w Cudenię z Toboso, a koń Rosynant w Chabettona.
Nazwisko błędnego rycerza okazało się nietykalne. Ale już jego przydomek można było wyretuszować. Zamiast Rycerza Smętnego Oblicza (na modłę romantyczną) mamy u Charchalisa Rycerza Żałosnego Oblicza. Mnie taki wizerunek Kichota bardziej odpowiada, bo podkreśla komiczny charakter tekstu, który pozostaje przede wszystkim satyrą na głupotę ludzi – i tych żyjących w XVII wieku, i tych z pokolenia millenium. Poza tym słowo „żałosny” po prostu lepiej do Kichota pasuje. W końcu przydomek zostaje rycerzowi nadany chwilę po tym, jak pogruchotano mu szczękę.
Kim jest szlachcic z Manczy po liftingu? Na pewno nie bohaterem bajki dla dzieci ani postacią zredukowaną do wizerunku wariata szukającego urojonych przygód. Ale mam też wrażenie, że współczesnemu Kichotowi daleko do romantycznego wyobrażenia tej postaci, czyli niezrozumianego, cierpiącego samotnika (rodem z grafik Sawwy Brodskiego, mocno zakorzenionych w polskiej popkulturze dzięki Legendzie Armii – nawet gdzieś kiedyś czytałem, że chodziło o podobieństwo Rycerza Żałosnego Oblicza do cierpiącego Chrystusa).
A może jest inaczej – każdy ma takiego Kichota, na jakiego zasługuje? Romantycy widzieli w nim mesjanistycznego cierpiętnika, my widzimy człowieka ucieleśniającego ponowoczesne niemal zagubienie w różnych sprzecznych narracjach (m.in. romanse rycerskie, religia katolicka, miłość sentymentalna, powieści łotrzykowskie). Możemy też postrzegać Kichota jako postać w satyryczny sposób ukazującą fanatyzm. A jest to obłęd w rozmaitych wydaniach – politycznym (wątki wojenne), religijnym (wszechobecne w powieści Święte Bractwo), kulturowym (romanse rycerskie jako przyczyna szaleństwa). Dodajmy do tego manię Sancza, który co chwilę zaraża się szaleństwem Kichota (z głupoty, z żądzy władzy nad obiecaną mu przez Kichota wyspą, a może nawet z miłości do swojego pana?), a uniwersalny obraz fanatyzmu będzie kompletny.
Kichota wyróżnia spośród tłumu innych fanatyków to, że jego obłęd ujawnia się tylko od czasu do czasu. Bohater potrafi spojrzeć krytycznie na całą resztę rzeczywistości, która nierzadko przerasta głupotą zarówno walkę z wiatrakami, jak i całą szaleńczą wędrówkę Kichota po Hiszpanii. A w dodatku mówi o tym całkiem trzeźwo. Mało tego, potrafi nawet dość rozsądnie mówić o swoim własnym obłędzie. Tej umiejętności brakuje niestety większości współczesnych fanatyków – także tych zaludniających polskie miejscowości, których nazwy nie mam ochoty sobie przypomnieć.
www.facebook.com/literaturasaute