logo
Wrong email address or username
Wrong email address or username
Incorrect verification code
back to top
Search tags: rebis
Load new posts () and activity
Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2015-01-06 10:48
Rycerz Żałosnego Oblicza wiecznie żywy
Przemyślny szlachcic Don Kichot z Manczy - Miguel de Cervantes Saavedra

 

Don Kichota zna każdy. Wychudzona postać z kopią, jadąca na szkapie w towarzystwie grubego giermka jest rozpoznawana chyba pod każdą szerokością geograficzną, podobnie jak Hamlet z czaszką w ręku. Ale kto spośród polskich czytelników naprawdę zna tekst Cervantesa?

 

Problem w tym, że jego lektura była dotąd w języku polskim sporym wyzwaniem – wszystkie istniejące tłumaczenia były przestarzałe, brakowało wydania krytycznego, a w dodatku autorzy przekładów Don Kichota niepotrzebnie archaizowali tekst, w związku z czym dla współczesnego odbiorcy stał się on niemal nieczytelny. A szkoda, bo historia Rycerza Żałosnego Oblicza była oryginalnie pisana językiem zrozumiałym przez każdego czytelnika posługującego się językiem hiszpańskim, a stylizacje obejmowały wyłącznie te fragmenty, w których bohater mówił językiem romansów rycerskich. A tych wcale nie było tak dużo, jak by mógł sądzić odbiorca polskiego przekładu.

 

I to właśnie sprawiło, że Don Kichot znalazł się w ścisłej czołówce tekstów, o których każdy jakieś tam blade pojęcia miał, ale raczej błędne – razem z Podróżami Guliwera. Kichota i Guliwera znamy przede wszystkim z kreskówek i skróconych, bajkowych wersji dla dzieci, a w najlepszym razie z fragmentów oryginalnych tekstów, bo na całość zawsze brakuje czasu i chęci. A przecież satyra Swifta to nie przygody olbrzyma związanego przez małe ludziki na plaży (taki był tylko punkt wyjścia), natomiast Don Kichot to nie tylko historia o walce z wiatrakami. W tekście Cervantesa zajmuje ona tylko dwie strony i jest jednym z wielu niezliczonych przejawów szaleństwa szlachcica z Manczy – obok walki z owcami czy bukłakami wina.

 

Mnie się udało przeczytać (i to z niemałym trudem) powieść Cervantesa w przekładzie Czernych dopiero po skończeniu filologii – wcześniej mi się nie chciało, a w dodatku czułem, że brakuje mi kompetencji. A przecież cztery wieki nieustannej popularności tego tekstu na całym świecie to przede wszystkim odczytania dokonywane nawet przez zupełnie niewykształconych czytelników. Podobno Don Kichot był (obok Biblii) książką najczęściej zabieraną w podróż przez ludzi wyruszających z Hiszpanii do Ameryki Południowej. Podobno był też książką, która cieszyła się największym wzięciem wśród złodziei. I dlatego powinna być czytelna dla każdego.

 

Nowy przekład Wojciecha Charchalisa rozwiązuje te problemy. Jest znacznie bliższy duchowi języka Cervantesa, bo nie jest w całości stylizowany. W końcu Kichot rozprawiający o czymś innym niż powinności błędnego rycerza to Kichot posługujący się potoczną odmianą języka. I dlatego Charchalis stosuje kilometrowe okresy retoryczne (bo tak rzeczywiście Kichot po kastylijsku mówił), ale wyrzuca zbędne archaizmy, wydobywa tkwiący w języku powieści przeogromny potencjał komiczny (np. poprzez przytaczanie przez Sancza przysłów i mądrości ludowych w niepasujących do nich kontekstach), a do tego nie cofa się przed wulgaryzmami (np. gdy bohater przyznaje, że coś chuj strzelił), które przecież w tekście Cervantesa śmieszyły czytelników do łez. Charchalis zrobił z Don Kichotem to, co Barańczak z Szekspirem – uwspółcześnił go, sięgając jednocześnie do źródeł, przybliżając tym samym współczesnemu czytelnikowi tekst najbliższy w swoim charakterze oryginałowi.

 

Tłumacz konsekwentnie przekłada również niemal wszystkie, licznie w tekście zawarte, prześmiewcze nazwiska i fikcyjne nazwy geograficzne (np. Duppenlitz von Fetor, suweren wyspy Wredocji), które wcześniej nie śmieszyły wcale, bądź wywoływały lekki uśmieszek dopiero po przebrnięciu przez długie przypisy. W ten sposób potraktował nawet te postaci, które zdawały się nietykalne: Sancho Pansa stał się Sanczem Brzuchaczem (Charchalis podaje przy okazji, że imię giermka oznacza największego głupka we wsi), Dulcynea z Toboso zamieniła się cudownie w Cudenię z Toboso, a koń Rosynant w Chabettona.

 

Nazwisko błędnego rycerza okazało się nietykalne. Ale już jego przydomek można było wyretuszować. Zamiast Rycerza Smętnego Oblicza (na modłę romantyczną) mamy u Charchalisa Rycerza Żałosnego Oblicza. Mnie taki wizerunek Kichota bardziej odpowiada, bo podkreśla komiczny charakter tekstu, który pozostaje przede wszystkim satyrą na głupotę ludzi – i tych żyjących w XVII wieku, i tych z pokolenia millenium. Poza tym słowo „żałosny” po prostu lepiej do Kichota pasuje. W końcu przydomek zostaje rycerzowi nadany chwilę po tym, jak pogruchotano mu szczękę.

 

Kim jest szlachcic z Manczy po liftingu? Na pewno nie bohaterem bajki dla dzieci ani postacią zredukowaną do wizerunku wariata szukającego urojonych przygód. Ale mam też wrażenie, że współczesnemu Kichotowi daleko do romantycznego wyobrażenia tej postaci, czyli niezrozumianego, cierpiącego samotnika (rodem z grafik Sawwy Brodskiego, mocno zakorzenionych w polskiej popkulturze dzięki Legendzie Armii – nawet gdzieś kiedyś czytałem, że chodziło o podobieństwo Rycerza Żałosnego Oblicza do cierpiącego Chrystusa).

 

A może jest inaczej – każdy ma takiego Kichota, na jakiego zasługuje? Romantycy widzieli w nim mesjanistycznego cierpiętnika, my widzimy człowieka ucieleśniającego ponowoczesne niemal zagubienie w różnych sprzecznych narracjach (m.in. romanse rycerskie, religia katolicka, miłość sentymentalna, powieści łotrzykowskie). Możemy też postrzegać Kichota jako postać w satyryczny sposób ukazującą fanatyzm. A jest to obłęd w rozmaitych wydaniach – politycznym (wątki wojenne), religijnym (wszechobecne w powieści Święte Bractwo), kulturowym (romanse rycerskie jako przyczyna szaleństwa). Dodajmy do tego manię Sancza, który co chwilę zaraża się szaleństwem Kichota (z głupoty, z żądzy władzy nad obiecaną mu przez Kichota wyspą, a może nawet z miłości do swojego pana?), a uniwersalny obraz fanatyzmu będzie kompletny.

 

Kichota wyróżnia spośród tłumu innych fanatyków to, że jego obłęd ujawnia się tylko od czasu do czasu. Bohater potrafi spojrzeć krytycznie na całą resztę rzeczywistości, która nierzadko przerasta głupotą zarówno walkę z wiatrakami, jak i całą szaleńczą wędrówkę Kichota po Hiszpanii. A w dodatku mówi o tym całkiem trzeźwo. Mało tego, potrafi nawet dość rozsądnie mówić o swoim własnym obłędzie. Tej umiejętności brakuje niestety większości współczesnych fanatyków – także tych zaludniających polskie miejscowości, których nazwy nie mam ochoty sobie przypomnieć.

 

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Like Reblog Comment
show activity (+)
text 2014-07-31 17:14
Czytajmy o Powstaniu Warszawskim

 

Już jutro przypada kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, w tym roku wyjątkowa, bo 70. Z tej okazji na rynku zapanował wysyp publikacji starających się już nie tylko przybliżyć czytelnikom te dramatyczne wydarzenia, ale podejmujących próbę oceny zasadności zorganizowania tego zbrojnego wystąpienia mieszkańców okupowanej stolicy. Bez względu na to, jaki jest nasz stosunek do Powstania, powinniśmy w tak szczególnym momencie sięgnąć po przynajmniej jedną z nich, chociażby po to, by lepiej zrozumieć te tak już odległe zajścia.

 

Oto kilka propozycji publikacji poświęconych Powstaniu Warszawskiemu. Nie wszystkie z nich to nowości, część to rocznicowe reedycje, inne to po prostu pozycje obowiązkowe, które wypada (choćby pobieżnie) znać.

 

Read more
Like Reblog Comment
review 2014-07-14 00:00
Aposiopesis
Aposiopesis - Andrzej W. Sawicki

[...] Nieskomplikowana intryga służy wyłącznie kibicowaniu dzielnej grupce i stwarza pretekst do jej prezentacji. A kibicować jest komu, bo to grupka udana. I nawet wyrwanie przyrodzenia tym niedobrym (scena bardziej niesmaczna niż śmieszna, z rodzaju mocno niesubtelnego humoru, niepasująca do lekkości całej reszty), jest usprawiedliwione. Zresztą, źli bywają całkiem poczciwi; większość czarnych charakterów została zaledwie maźnięta sadzą. Groźny feldmarszałek Berg to równocześnie swojski, chociaż gderliwy dziadzio, astralne byty nieszczególnie przerażają, a w każdym urzędzie znajdzie się pomocny automat, gorliwy wyznawca Żelaznego Boga. I jest sympatycznie…

 

…bo przecież miało tak być.

 

„Aposiopesis” to taki steampunkowe fiu-bździu, lektura na kanikułę, do hamaka, przed snem. Wdzięczne nic, zmyślna błyskotka. Jako taka, spełnia swoją rolę: ożywia nudną i sztywną codzienność, pełną krawatów, kitlów i garsonek.

 

Całość recenzji na portalu Qfant:

http://www.qfant.pl/review/8235-2/

Like Reblog Comment
review 2014-06-18 00:00
Thrill me… Kill me.
Pielgrzym - Terry Hayes

[...] „Wciągający i niepokojący. Zmusza do obgryzania paznokci”.

Graham Masterton[i]

 

Prawdziwy czytelnik musi w końcu paść trupem. Piszę: „musi”, gdyż zakładam, że niekoniecznie mu się to udało; na tę jedną książkę, która nas zabije, zatłucze, skrzywdzi, pokona, czekamy niekiedy bardzo długo, a czas przyszły wisi nad nami jak słodki pejczyk. A ten z kolei nie ma wiele wspólnego z niejakim Christianem G., oskarżonym o zbrodnie przeciwko literaturze.

 

Niektórzy padają trupem wiele razy i co poranek przeżywają zmartwychwstanie. Bądź też zmieniają się w zombie. Efekt podobny: czerwone, podpuchnięte oczy, włos sterczący na wszystkie strony, zdefasonowany manicure i wreszcie — niepokojąco nieobecny wyraz twarzy. Czy tam pyska. Czy mordy. Fizjonomii. Przecież książka mogła zmienić lico w ryło, oczy w ślepia, a ogryzione paznokcie w krogulcze szpony — strach pomyśleć, co zrobiła z ofiarą fantasy!

 

Czytelnik prawdziwy to zatem nieboszczyk. Nieboszczyk ujęty fachowo to denat. Od denata blisko do śledztwa, od śledztwa do typologii zabójstw. Dobre książki uśmiercają w różny sposób: arcydzieła biorą na warsztat czytelniczą i moralną niewinność, którym skręcają kark. Świetne czytadła lubią wciągać i podtapiać. W obydwu wypadkach książka-uwodzicielka (niech będzie kobietą, w końcu to ona, nie on) ma w sobie tyle fatalnego uroku, że… Żegnaj, pogodo za oknem, stygnąca zupo, objuczona jak wielbłąd desko do prasowania, raporcie dla szefa! Tak, też mi się zdaje, że ostatni przypadek to wyjątkowo paskudne zagranie…

 

Wszystkich, którzy uwierzyli w zacytowaną wypowiedź Mastertona (Mastertonowi nie wierzy się z zasady, bo ma majaki i widzi flaki) — rozgrzeszam. Świadek miał rację, niczego nie podkoloryzował. A jeśli nie uwierzyliście, tym bardziej możecie czuć się wrobieni. Bo „Pielgrzym” podstępnie wyciągnie z Was energię.

 

Książka odebrała mi sen, podtopiła, a później strzeliła w łeb, pociskiem kalibru „Wow!”. Do tego – chociaż „Pielgrzym” nie reprezentuje „skandynawskiej ofensywy” (powieść napisał Brytyjczyk) — wytworzyła czytelniczą wersję syndromu sztokholmskiego. Mój morderca (tym razem to musi być on) okazał się na tyle pociągający i niepokojący, że wybaczam autorowi wszystkie wady jego debiutu. Debiutu. Zapamiętajcie ten szczegół, uważni Sherlockowie-recenzenci.

 

[...] Pielgrzym, choć może nieco zbyt odporny i inteligentny, jest przede wszystkim człowiekiem. W pracy działa jak śmiercionośna maszyna, na co dzień okazuje ludzkie emocje. Banał? Pewnie tak, lecz rozsądnie zaprezentowany. Hayes nie przeciągnął struny i z twardego agenta nie uczynił popisującego się łzawymi monologami wewnętrznymi mięczaka. I na odwrót — nie wyprał agenta z uczuć. Niektóre mądrości Pielgrzyma są z tych trywialnych, do zapomnienia po lekturze, ale daleko im do memów z wizerunkiem Coelho. Stwierdzenie, że miłość nie jest słaba, a silna – proste i trafne – nie brzmi ani tanio, ani fałszywie. Hayes nie zawarł w książce — zaskoczeni? — żadnego wątku uczuciowego pomiędzy Pielgrzymem a filmową pięknością, żadnego też towarzyszącego takim wątkom „przerywnika erotycznego”. Jest za to w „Pielgrzymie” głęboka więź łącząca ojca i syna, brata i siostrę, uczciwa, szorstka przyjaźń kolegów po fachu. To literatura w najlepszy sposób męska. Solidna warsztatowo, mocna, ale nie wulgarna. Z bohaterami do zapamiętania, choć nakreślonymi głównie jako tło dla duetu: protagonista-antagonista. Jeden nie ustępuje drugiemu, kibicować możemy obu – obaj są piekielnie inteligentni, charyzmatyczni, budzący ciekawość i godni siebie nawzajem. Nawet jeśli autor dał Pielgrzymowi pewne cechy herosa nie do zdarcia, zrobił to z klasą. Nie brakło też elementów humoru; pokaleczona angielszczyzna dyrektora tureckiego hotelu, wspaniale przełożona przez Macieja Szymańskiego, funduje niespodziewany masaż przepony. A przecież w dalszym ciągu — hola! — siedzimy w pierwszorzędnym thrillerze. Sensacyjnej, przyprawiającej o zawrót głowy intrydze. Szpiegowskiej legendzie[ii]. Która bywa mroczna, jak na gatunek przystało, w której trup ściele się wystarczająco gęsto, a ostatnią ofiarą jest sam czytelnik — z przekrwionym okiem i bez paznokci… lub zakochany w mordercy, zabity na własne życzenie.

 

Napisz coś jeszcze, Autorze. Zabij mnie jeszcze raz.

 

[i] Cytat-rekomendacja z okładki książki.

[ii] Jak możemy dowiedzieć się z „Pielgrzyma”, legendą nazywa się w CIA fałszywą, zbudowaną od podstaw tożsamość agenta.

 

Całość recenzji na portalu Qfant:

http://www.qfant.pl/review/terry-hayes-pielgrzym/

Like Reblog Comment
show activity (+)
review 2014-02-07 08:22
Wschód, zachód

Salman Rushdie

(tłumaczenie Maria Gromkowa)

Dom Wydawniczy REBIS, 1997

 

Zachód. W naszej polskiej rzeczywistości ów kierunek geograficzny stał się niemal synonimem ziemi obiecanej. Już od wielu lat nasi rodacy próbują za wszelką cenę przekroczyć zachodnią granicę i podążyć ku lepszemu jutru. Niemcy, Francja, Wielka Brytania, a przy odrobinie szczęścia i Stany Zjednoczone – wszędzie żyje się lepiej niż u nas. Na wschód nikt nie ucieka, bo i po co, skoro tamci też marzą o podróży w przeciwnym kierunku. Nawet do Polski.

 

Mieszkańcy Indii również śnią o zachodzie, gdzie przecież życie musi wyglądać znacznie łatwiej, niż w ich ojczyźnie. Wie o tym również Salman Rushdie, który chociaż urodził się w Bombaju, wkrótce przeniósł się do Wielkiej Brytanii. Kraj ten jest jednym z najpopularniejszych kierunków emigracji mieszkańców Indii, co zresztą nie powinno nikogo dziwić, zważywszy, że Indie były niegdyś częścią składową potężnego Imperium Brytyjskiego. Kiedyś oni okupowali nasze ziemie, dziś możemy te role odwrócić. Tylko stosunki niestety pozostają nieco inne.

 

Rushdie, jako osoba niezwykle kompetentna w materii zderzania się obu kultur, zdecydował się poświęcić temu tematowi zbiór opowiadań, o jakże wymownym tytule Wschód, zachód. Znajdziemy tutaj dziewięć opowiadań umieszczonych w trzech sekcjach. Pierwsza z nich, Wschód, skupia się właśnie na kulturze indyjskiej, opisując życie miejscowych ludzi osadzonych w dość egzotycznych dla europejskiego czytelnika realiach. Wbrew temu, do czego przyzwyczaiły nas relacje zawarte w wielu książkach autorstwa samozwańczych reporterów, rzeczywistość Indii nie wygląda tak barwnie, jak podczas święta Holi. Aranżowane małżeństwa, sterylizacja, życie marzeniami – nic więc dziwnego, że tak wielu obywateli tego państwa decyduje się na opuszczenie ojczyzny. Oczywiście autor, który sam padł ofiarą islamskich fundamentalistów, nie mógł nie poruszyć również kwestii ślepego zawierzenia religii, które jak powszechnie wiadomo, do niczego dobrego nie prowadzi.

 

Kolejne trzy opowiadania, poświęcone tym razem kulturze zachodu, stanowią całkowitą odskocznie od brutalnego, choć wciąż fascynującego orientu. W skład tego cyklu wchodzą dwie historie alternatywne – jedna opowiadająca na nowo wydarzenia znane z kart Szekspirowskiego Hamleta, druga poświęcona została znajomości Krzysztofa Kolumba i królowej Izabeli. Znajdziemy tu również opowiadanie napisane wokół rubinowych pantofelków, tych, które pojawiły się na nogach Dorotki w filmowej adaptacji Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Niestety, ta część zbioru jest prawdopodobnie jego najsłabszą częścią, która nieco odstaje stylistycznie od pozostałych opowiadań, tworząc przy tym lekki zgrzyt.

 

Następna cześć, tytułowy „Wschód, zachód” prezentuje się już o wiele ciekawiej. Znajdujemy się na terenie Wielkiej Brytanii, jednak naszymi bohaterami są  imigranci z Indii. Chociaż wydają się być dobrze zakorzenieni w zachodniej kulturze, to jednak wciąż mentalnie stanowią cześć swojej ojczyzny. Ukoronowaniem całości jest ostatnie opowiadanie (moim zdaniem najlepsze), w którym to autor uwiecznił obraz stosunków panujących pomiędzy społecznością brytyjską a przybyszami z Indii w latach ’60 minionego wieku. Warto zaznaczyć, że nie należały one do zbyt ciepłych i przyjaznych.

 

Wschód, zachód jest zbiorem dobrym. Opowiadania, pomimo poruszanych w nich nieraz dość trudnych tematów, napisane są w sposób lekki (nie mylić z zabawnym), bez niepotrzebnego patosu. Każde z nich stanowi odrębną całość, nie powiązaną w żaden znaczący sposób z pozostałymi, jak to chociaż ma miejsce w przypadku krótkich form Amosa Oza. Na niekorzyść zbioru działają jednak opowiadania tworzące cykl „Zachód”, które, choć same w sobie są interesujące, to jednak zaburzają spójność książki, co nieco utrudnia odbiór całości. Szkoda, że autor nie wpadł na pomysł, by w chociaż jednym opowiadaniu opisać np. dzieje Brytyjczyków, których różne koleje losu sprowadziły do Indii. Mimo to całość polecam, zwłaszcza ze względu na te niewielkie, acz znaczące, migawki z życia społeczności indyjskiej.

More posts
Your Dashboard view:
Need help?